poniedziałek, 31 stycznia 2011

Pies i kot idą karmić konie


Często muszę się śpieszyć, wtedy jadę samochodem. Zdarza się jednak, że aby nakarmić konie i owce mogę iść piechotą. Zawsze spacer ten sprawia mi ogromną przyjemność, najpierw muszę przejść wąwozem, zaczarowanym wąwozem, innym rano, innym w południe, zależnym od mgieł, mrozu, liści i skradających się po jego ścianach traw. Jest cichy, małomówny, czasem jednak, wraz ze świeżym śniegiem, szepce o biegnącym w poprzek zającu, o dużym, ciężkim jeleniu, który stanął niezdecydowany i zawrócił w głąb lasu.

W oczekiwaniu na spacer.

 Beza pędzi do wąwozu.


 Coś ją zatrzymało.

 A tymczasem kot odkrył trzeci wymiar.

 Iść czy nie iść, oto jest pytanie..
 Iść oczywiście.

 Zwierzęta wyszły z kadru.

 Oto wyłania się stodoła koni.

 Dylematy Zorro.

 Odys odkrywa coś, chyba nie do jedzenia.

 Widoki przydrożne.

 Idziemy dalej.

 I dalej...
A to dziwny stwór myśli kot.

 Mama o imieniu Kanapa, jej dziecko w czarnych butach i nie jej czarne dziecko.

 Spotkania międzygatunkowe.

 To nie piesek, tylko tygodniowe dziecko owcy wrzosówki.


Wracamy do domu, niektórzy tak pełni wrażeń, że wyjątkowo nie będą rozrabiać przez najbliższą godzinę.

wtorek, 25 stycznia 2011

Ciche kapcie

- idę zobaczyć czy Ania śpi, - tylko cichutko Zosiu, - ale mamo, ja mam bardzo ciche kapcie. Pół godziny później Zosia głaszcze Anię po główce i słyszę z kuchni jak do niej przemawia: - nic się nie martw, jak będziesz chciała herbatki to ci damy, jak jedzonko to zrobimy, a jak będzie kupa to wytrzemy ci pupę, dobrze jest mieć taką siostrę, nie?!
Konie po okresie pozornej wiosny znowu zaczęły przychodzić na owies, zaczęłam dawać więcej siana, jak tylko robi się cieplej to nie zjadają wszystkiego. Złapał lekki mrozik i znowu zaczęło się dobrze chodzić po naszym placu budowy wokół domu. W czasie ery temperatur dodatnich brnęliśmy w kleistej mazi.
Nasz kot wynalazł nową zabawę polegającą na wyciąganiu z miski Bezy pojedynczych granulek psiej karmy i graniu nią w coś pomiędzy żonglerką a tenisem. Najgorsze jednak jest to, że jedna granulka służy tylko do jednej zagrywki, w efekcie mamy na podłodze sporo rozdeptanego psiego jedzenia.

niedziela, 9 stycznia 2011

Kozie sprawki

Za oknem mgła, śnieg znika, przybierając przedtem swoją najohydniejszą postać szarej, mokrej brei. Z przyjemnością więc, wracam myślami do upalnego, majowego dnia, kiedy przybyły kozy. Wyszły z samochodu, dostałam jeszcze łańcuch i znajomy, który je przywiózł, odjechał, pozostawiając mnie z nowymi zwierzakami. Byłam chyba w siódmym miesiącu ciąży i toczyłam się z trudem. Mama koza z jakiś przyczyn również ledwo chodziła, myślę, że większość życia spędziła w strasznej ciasnocie i po prostu nie potrafiła używać nóg, poza tym miała przerośnięte racice. W tym kłopocie pomógł kowal od koni, gratis i bez marudzenia, że na przykład to poniżej jego godności. Jestem tak przyzwyczajona, że co fachowiec to problem, że normalne zachowanie, przyjemnie mnie zaskakuje.
Ale wracając do owego majowego dnia, przebycie około 300 metrów dwóm niesprawnym stworzeniom, czyli mnie i kozie zajęło 40 minut. Pokazałam kozie i jej dzieciom, koziołkowi i kózce, wiatkę i pastwisko z ogrodzeniem dla koni z desek, czyli takim, jakie każda koza bez trudu sforsuje. Po czym zostawiłam je tam bez żadnego wiązania. Miały około 1,5 hektara do dyspozycji. I zgodnie z tym na co liczyłam, nie wychodziły, upały i deszcze przesiadując w wiacie, ale do czasu..... Przychodziłam do nich codziennie z jakimś ekstra smakołykiem, typu suchy chleb i patrzyłam jak mama koza przeistacza się w kipiące energią stworzenie, na gwizd przybiegające galopem. Obserwowałam co lubiły jeść, na przykład pokrzywy, co raz skończyło się płaczem Zosi, która usiadła na pniu drzewa, a w tym czasie koza zerwała tą parzącą roślinę i mając ją w pysku, podeszła do mojej córeczki od tyłu i oparła głowę na jej ramieniu. Objadały się dzikim bzem, całym z wyjątkiem mocno zdrewniałych części, lubiły gałązki drzew owocowych i mnóstwo innych roślin, o których nic nie wiem. Trawą też nie gardziły, ale skubały raz z jednego rodzaju, raz z innego. Wszystko co przyniosłam z domu podlegało selekcji i najlepsze rzeczy zjadane były najpierw (na przykład suchy chleb, skórki z bananów i pomarańczy) lub wcale z powodu obfitości paszy, teraz zimą pożerają wszystko.
Pewnego dnia usiadłam sobie koło imprezowego domku skąd mam widok na pastwisko i ujeżdżalnie a znajomy poszedł na spacer zabierając Bezę, zapomniałam wcześniej napisać, że Bezę kozy tolerowały, dopóki na zaglądała im do miski, wtedy bywała przesuwana w inne miejsce,co wywoływało zawsze zdumienie na jej poczciwej mordzie, wobec straszliwej agresji świata. Wybrał się więc z Bezą, a wrócił z Bezą i trzema kozami, - dlaczego je Pan zabrał, krzyknęłam w złości, bo będąc w ciąży nie przepadałam za marszem z kozami na sznurku, w celu ich odprowadzenia.- ależ to one poszły z nami na spacer, byliśmy pod stodołą, w lesie i wróciliśmy polami. Od tego czasu musiałam niestety wiązać na noc Bródkę, jak nazwała Zosia kozę-mamę, bo inaczej jak się spóźniałam to szła szukać towarzystwa. Koziołek wyjechał, bo niedługo byłby zdolny do krycia mamy i siostry, a mała kózka rosła jak na drożdżach.
Już po urodzeniu Ani zdarzyło się, że jak zwykle biegiem zrobiłam, co trzeba w gospodarstwie i pędem wróciłam od kóz do samochodu, bo byłam umówiona w Krakowie na ważne spotkanie. Otwieram drzwi, a za mną stoi mała kózka (już nie taka mała) i chyba chce gdzieś pojechać. Próbuję ja złapać, a ona hyc, ucieka.
Trochę korzystając z doświadczeń z końmi i pamiętając o ciekawości kóz, weszłam z owsem do łazienki w domku imprezowym. Już po chwili słyszę: tup, tup, tup na schodach, widzę przez szparę, że kozula zagląda wszędzie, opiera się przednimi nogami o stół i po coś sięga, potrząsam wiadrem, wchodzi do łazienki i jest już moja. Jako nienawykła do powrozu wyprawia po drodze na pastwisko różne harce, ledwo jestem w stanie ją utrzymać.
Co działo się po przejściu do zimowej wiaty, już pisałam na stronie stadniny w zakładce blog z datą 08.12. O inteligencji kóz i innych zwierząt, które dane mi było obserwować, opowiem niedługo.

 Na pierwszym planie Zosia i Beza, z tyłu Wiktoria, córka koleżanki i jeszcze bardzo mizerna Bródka z dziećmi.

piątek, 7 stycznia 2011

Nie ufaj siłom swym, człowiecze mizerny

Bardzo dziękuję za miłe komentarze i przepraszam, że nie odpowiadam, spróbuję się poprawić.
Ledwie napisałam jaka to jestem dzielna, ile to potrafię sama zrobić i natychmiast dostałam lekcję pokory. Wczoraj pojechałam do znajomych po siano i średni balik, który normalnie wrzucam , bez większego problemu na dach jeepa, wydał mi się tak ciężki, że z trudem oderwałam go od ziemi. Zaczęła boleć mnie głowa, co też rzadko się zdarza. Pojechałam do stadniny i wydawszy dyspozycję co do wieczornego karmienia (na szczęście mam jeżdżących za pracę), zwiałam do domu. Tam zmierzyłam gorączkę i z czystym sumieniem położyłam się do łóżka, bo już było 38ºC.
Na szczęście rano Zosia z moją mamą pojechały do teatru, a Anią zajął się Krzysiek.
Jak łatwo z pogromcy świata stać się tylko obolałym ciałem, wdzięcznym za kubek herbaty i łaknącym spokoju. Ha, ale za to w nocy, gdy już przestałam szczękać zębami, przeczytałam całą Ucztę Babette Karen Blixen.

Bądź mencyzną!

Zosia niestety zaczyna wkraczać w dorosłość i nie raczy mnie już tekstami, genialnymi po dzicięcemu a przede wszystkim komicznymi. Pozostają drobiazgi typu, - mamo, jak jest tak biało, to chyba niedługo przyjdą misie poranne, - a dziki to mają takie kły jak opoka lodowcowa. Lub składając zdemolowane krzesełko, mruczy do siebie – napraw to, bądź mencyzną (piszę z błędami, by oddać wymowę Zosi.

Rozmowa wczorajsza czyli łazienka dla krów

Zagaduję Pana, który przywiózł marchewkę, nawożoną krowim łajnem, - to te krowy na mleko Pan trzyma, - no tak, ale chyba sprzedam, - ale dlaczego, - bo już mam dość, musiałem się dostosować, krowom płytkami stodołę wyłożyć i stoją teraz w ładniejszej łazience niż moja. - chłodziarkę mi kazali kupić, 16 tys. poszło, dojarkę nową 7 tys., miałem starą, ale nową kazali.
Zbyt źle jeszcze się czuję, żeby to skomentować.

środa, 5 stycznia 2011

Miejski zgiełk pozostawiając, na wieś spokojną się przeprowadziła i ...

Dzień dość ciężki, mój pies obronny labrador odmówił dalszej współpracy i koło godziny17 padłwszy przed kominkiem chrapie do teraz (21 godzina na zegarze jak byk stoi). Obok z przerwami chrapie kot i do niedawna, dzielny niemowlak Ania. Niestety aparat fotograficzny odmówił współpracy i dokumentacji jak na razie nie będzie (boleje nad nie uwiecznieniem na pastwisku koni biegającego w najlepsze dzika, gdzieś koło godziny 14) . Zosia sprząta od godziny swój pokój po odwiedzinach hydraulika z córką. Podczas gdy dziewczynki demolowały tylko pokój Zosi, Pan hydraulik zajął się resztą domu, a zwłaszcza tajemniczym zagadnieniem gotowania wody w podkowie, znajdującej się w piecu kuchennym, która to woda następnie przemieszcza się gwałtownie w całej instalacji i powoduję taniec brzucha w wykonaniu naszych miedzianych rurek.
Ale zacznijmy od rana, a więc mąż pojechał do pracy dość wcześnie, Zosia natomiast do przedszkola wcale, bo wczoraj moja mama jakiś stan podgorączkowy u niej wykryła. A ja, zostawiwszy przy łóżku Zosi radyjko do komunikacji z pastwiskiem cichaczem wymknęłam się z domu i myślałam, że dzień jak co dzień.. a tu niespodzianka. Wiozę owieczkom siano na saneczkach a tu całkiem nowa, mała owca stoi obok mamy. Spodziewałam się jej trochę później, więc wpadłam w lekką panikę, bo urodziła się w warunkach jak na niemowlę trochę arktycznych. W dodatku z mamy nie leciało mleko. Nie wiedząc czy to problem hydrauliczny u owcy, czy moja kompletna nieumiejętność dojenia, zrobiłam krótki przegląd kół ratunkowych i wyszło mi, że źle nie jest. Mleko modyfikowane Ani w domu jest, i buteleczką do picia herbatki się ewentualnie z owieczka podzieli. Pocieszona, zdarłam z siebie polar, zapakowałam owcze dziecię,i mamę na końskim uwiązie już mając, pogalopowałam do domku imprezowego. Tam położyłam małe na kocu, przyniosłam, siano, słomę, wodę i rozpaliłam w kominku. Następnie dokonałam następnej próby dojenia i tym razem biała ciecz z dużym ciśnieniem zbryzgała mi prawy okular. Hurra, udoiłam pół kubka, wsadziłam w drugi z ciepłą wodą, a to dla utrzymania temperatury i łyżeczką do herbaty ładowałam mleko do małej mordki. Skąd wiedziałam co robić, byłam świeżo po nocnej lekturze opowieści z Kresowej Zagrody (http://kresowazagroda.blogspot.com/) i dzięki szczegółowej instrukcji działania, w przypadku nagłego wysypu kozich niemowląt, wiedziałam co czynić z owieczką. Zadziałało, po jakimś czasie małe wstało na komiczne, za duże nogi i złapało cycek. UFF.
Nie było mowy o odpoczynku, przyszły konie na owies, musiałam również odpalić generator przy pomocy jeepa i włączyć pompę, żeby nalać koniom do wanien świeżej źródlanej wody, wydobytej z bagatela, głębokości 50 metrów. Następnie musiałam konie przeprowadzić pod wiatkę, gdzie zwykle się je siodła, tym razem miały pozować do zdjęć za jakąś chwilę i wiadomo było, że czasu na szukanie ich już nie będzie. Zawiozłam im tam siano na sankach i w te pędy do dzieci. Zosia się ubrała, Ania spała, znowu mi się udało. Śniadanie. Karmienie Ani, kupa i takie sprawy, dołożyć do pieca, kominka, przynieść drewno. Dzwoni Pan od marchewki, że jedzie i Ulla, że z dziennikarką zbliżają się nieubłaganie. Jadę, owczy potomek coraz żwawszy, marchewka nawet pachnie, co się tej ze sklepu nie zdarza. W czasie rozładunku, rachunków, liczenia worków udzielam wywiadu. Potem zostało już tylko załadować przyczepę sianem, zawieść do stodoły, zdążyć nim puszczone już konie, po następnej dawce owsa zaaplikowanej koło wanien ( kilometr dalej), dojdą do stodoły, bo inaczej znowu jeepowi wycieraczki pourywają. Potem zostaje wrócić, cofnąć przyczepką pod wiatę, nie trafiając w słup konstrukcyjny, bo jeszcze mi tylko katastrofy budowlanej brakuje. Teraz do domu, obiad, pies, kot, Ania, Zosia, piec, kominek, zaraz nadjedzie hydraulik.
Jest 22, muszę jechać do owczej rodziny, dołożę im do kominka, bo -17 na termometrze,przez moment myślałam, że -12, tak się trochę nadchodzącym ociepleniem przejęłam za bardzo.
Pół godziny później jestem z powrotem, czy to naprawdę wszystko na dziś. Wygląda na to, że zaraz mogę wziąć książkę do ręki i obudzić się z nią na głowie jak co rano.
Ciekawe, czy wszyscy po przeprowadzce na wieś spokojną, mają taki rozkład dnia, bo dzisiejszy dla mnie, poza przybyciem nowej istoty, to nic nadzwyczajnego. Mimo tego, że czasem czuję się jakby mnie traktor przejechał, lubię bardzo to moje gospodarowanie i coraz trudniej wybrać mi się do miasta. Dobranoc.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Noworocznych odwiedzin skutki

W noworoczną sobotę odwiedziła mnie miła Pani, która od wiosny ma zamiar wstawić do mnie swojego konia a na razie,  rozmawiając ze mną, uruchomiła lawinę różnych pomysłów.

Po pierwsze powiedziała mi o istnieniu czegoś co nazywa się Paddock Paradise i co obecnie robi na świecie sporą karierę, wraz z modą na naturalizm i ekologię. Wymyślił to, opisał i stał się z tego powodu znany Pan Jaime Jackson, co bardzo pochwalam (robienie kariery na rzeczach przynoszących same korzyści i będących rodzajem anty-szpanu) i chylę kapelusza nad spostrzegawczością tego Pana i prostocie jego pomysłu. I tu z całą odpowiedzialnością mogę mogę oświadczyć, że podobną sprawę mam u siebie od lat kilku. Tylko wcześniej nie przyszło mi to do głowy, żeby to nazwać i opisać. Więc, żeby nadrobić zaległości oświadczam dzisiaj, że w Stadninie Pod Skałką i w gospodarstwie Brzoskwiniowy Raj istnieje RAJSKIE PASTWISKO.

Jak powstało Rajskie Pastwisko, po pierwsze ogrodziliśmy dziewięć hektarów, na jednym końcu po lasem postawiliśmy stodołę o powierzchni około 60 m2, gdzie konie znajdują schronienie przed słońcem, wiatrem i deszczem, w takiej właśnie kolejności szukają w niej ochrony, śnieg i mróz nie robi na nich wrażenia, pod warunkiem, że człowiek dał im szansę zbudowania zimowej sierści. Do wody od stodoły mają około 1 kilometra, tam też dostają owies. Tam i z powrotem chodzą około trzech razy dziennie, bo w stodole dostają siano po którym chce się pić. W okresie letnim mają dodatkowo 15 hektarów pastwisk, co wymusza na nich przejście kawałek po kamieniach, po wielkiej błotnej kałuży, po zrytej przez dziki łące, jest tam wąwóz, gdzie do woli obgryzają młode pędy drzew i krzewów, muszą też pokonać strome zbocze, nie mówiąc już o ścianach wąwozu w którym szukają cienia....i tak co najmniej dwa razy dziennie, oczywiście są tam też zwalone pnie drzew, które muszą przekraczać. Efekty: są zdrowe, maja ładne zdrowe kopyta, którymi kowal zajmuje się dwa razy do roku (nigdy nie były kute, poza jednym hucułem, który przybył z uszkodzonym stawem, ale to już historia). Nowy koń wkraczający do stada zawsze jest na początku bardziej od innych koni łamagowaty, zdecydowanie częściej się potyka, nie umie zachować się na lodzie i błocie, ale cóż musi nauczyć się chodzić, do tej pory umiał kręcić się w boksie a poślizgnąć to mógł się tylko na własnej kupie. Zimą obserwuję przez okno, jak stado powoli przemieszcza się do stodoły, wcale nie najkrótszą drogą, wygrzebując spod śniegu różne dobre rzeczy, co ciekawe nie grzebie tylko klacz wielkopolska, a niczym pokaźna odśnieżarka, odsłania trawę koń zimnokrwisty, który przybył dopiero w październiku( zdecydowałam się tylko dlatego, że stał w zimnej stajni i już wtedy miał niezłą sierść) i który w zimie miał stać z kozami, bo myślałam, że może nie dać rady. Nic podobnego, ma się bardzo dobrze. Zapomniałam dodać, że konie w ten sposób trzymane nie maja żadnych narowów ani nałogów, a jeśli nie miały trudnego dzieciństwa są bardzo łagodne, w czasie jazd nie brykają i zdecydowanie rzadziej się płoszą.

Reasumując teraz trzeba odwrócić kota ogonem i skalkulować uczciwą cenę za pobyt konia na Rajskim Pastwisku, czyli 300 zł na początek, 200 za to że nie stoją w boksach, są zdrowe, szczęśliwe i brudne (wbrew pozorom to ważne, żeby konie szczególnie w okresie wiosennym i letnim miały możliwość porządnie wytarzać się w jakimś błotnym bajorze i w ten sposób zabezpieczyć przed owadami, które na równi z ostrym słońcem są największą udręką dla tych dużych zwierząt, okład z gliny łagodzi także miejsca po ugryzieniach), 100 zł. za brak sztucznego solarium, konie pobierają tyle witaminy D, ile w danym momencie potrzebują, w zimie wręcz się opalają, odwracając się raz jednym, raz drugim bokiem do słońca a latem potrafią zniknąć w stodole zaraz po wschodzie słońca, by wychylić się stamtąd dopiero po jego zachodzie. Całą dawkę ruchu aplikują sobie w nocy, co jest dla konia jak najbardziej naturalne. Następne 100 za coś co akurat jest, czyli ujeżdżalnię, 100 za siodlarnię, a 100 za miłe towarzystwo, wolne od rozpuszczonych panienek, które mają inne rękawiczki do czyszczenia konia, inne do jazdy i jeszcze inne do dłubania w nosie po jeździe. Słyszałam nawet o takich, których wyczyszczone konie muszą stać w derkach w boksie, żeby się nie zakurzyły, bo ich właścicielki w typie barbie girl przychodzą i tylko siup, zrzucają derkę, wrzucają siodło i jadą, chwała Bogu jeśli pod derką nie było siodła od ostatniej jazdy. Ale odbiegłam od tematu, wychodzi na to, że powinnam brać 900 zł i sporą część tej sumy za to, że czegoś nie ma. Radzę szybko zaklepywać miejsca w tej cenie, bo do jutra na pewno wymyślę, czego jeszcze nie ma. Ale uwaga ci z którymi już jestem po słowie mogą spać spokojnie, mimo oświecenia właścicielki Rajskiego Pastwiska w naszych ustaleniach nic się nie zmienia.
Drugim tematem, który z miłą Panią poruszyłyśmy w sobotę były blogi, zachęciła mnie do zaglądnięcia na stronę: http://boskawola.blogspot.com i muszę przyznać, że ogłoszenie o pensjonacie, które tam znalazłam zainspirowało mnie na równi z artykułem o Paddock Paradise, do napisania tekstu powyżej ( zdanie, które wywołało u mnie głośny wybuch śmiechu: ,, W ogóle nie ma niczego poza tym, co zostało zaznaczone wyraźnie, że jest. w miejscu, gdzie powinno się zachęcić jak największą liczbę osób do skorzystania z naszej oferty, mógł napisać tylko człowiek uczciwy, będący równocześnie rzadkim w naszych czasach typem wolnomyśliciela za jakiego mam autora blogu o Koniach achałtekińskich i innych sprawach), chociaż ja za brak dojazdu dorzuciłabym 100 zł. przynajmniej, jako, że wymusza to rozgrzewkę u właściciela konia przed jazdą, nawet musi przytruchtać z siodłem na głowie, bo Pan Jacek pisze, że siodlarni brak, a po jeździe wspaniałe to dla mięśni rozluźnienie. Tak, zdecydowanie stówka się należy.

Przeczytawszy uważnie ogłoszenie na blogu Pana Jacka kliknęłam na intrygujący link: ,,do moich dobrych sąsiadów! , i to co tam znalazłam zmusiło mnie do napisania tekstu poniżej.

Każdy ma swojego wariata

Mało tego, istnieją różne typy wariatów i z całym znawstwem tematu śmiem twierdzić, że Pan Jacek miał do czynienia z odmianą wyjątkowo łagodną, która co prawda aż bulgocze ze złości ale wystarczy jej okresowe wyżycie się w formie pisemnej... i to byłoby na tyle.

Pierwszego mojego wariata odziedziczyłam niejako, jest to porostu jeden ze współwłaścicieli kamienicy w Krakowie, gdzie mamy udział. Zalicza się on do wariatów donosicieli antycałorodowych, czyli nienawidzi wszystkich członków danej rodziny, chociaż jest to wersja rozszerzona, bo pisze donosy na wszystkich mieszkańców kamienicy i na każdy temat. Efektem są stosy korespondencji do palenia w piecu, z sądu, policji, nadzoru budowlanego, prokuratury i straży pożarnej. Byłam świadkiem w sprawie, w której nasz wariat, oskarżył jednego ze współwłaścicieli o sikanie na wycieraczkę. Ten typ wariata jest o tyle niebezpieczny, że potrafi działać na swoją szkodę byleby innym zrobić na złość. I tak, gdy na nasz koszt naprawialiśmy świetlik w kamienicy, który podczas deszczu pluł wodą z siłą wodospadu z wysokości trzech kondygnacji , nasz wariat wszedł do kamienicy, udał, że coś mu spadło na głowę, zrobił sobie obdukcję lekarską, wezwał policję, nadzór budowlany, inspekcję pracy i spowodował sytuację, w której każda firma naprawiająca dachy omijała naszą wspólną kamienicę szerokim łukiem. I podobnie jest do dziś.

Z typem wariata granicznego spotkałam się tuż po zakupie działki, na której obecnie stoi nasz dom. Już wtedy mieliśmy konie, w dodatku ich pastwisko prawie graniczyło z naszą działką i chcieliśmy by ładnie wykosiły naszą ziemię. Mąż zaczął grodzić plastikowymi słupkami od pastucha elektrycznego linię odległą od siatki sąsiadów o 4 metry, bo taka szerokość drogi gminnej wynikała z mapy. Na to z domu zza siatki wypadła baba i machając rękami wrzeszczała dobre 10 minut, po czym się zmęczyła i wtedy wreszcie powiedziała, że chodzi o to, że o 10 cm. na niekorzyść drogi gminnej stoją słupki. Mąż zademonstrował natychmiast, że za tydzień zlikwidujemy pastucha, o tak, i tu wkładał i wyciągał słupek z ziemi, ale znowu zaczęła wrzeszczeć, przestała jak przestawił wszystkie o te 10 cm.
Przy drugim kontakcie okazało się, że mamy do czynienia z małżeństwem wariatów, z tym, że on przedstawiał się: magister inżynier jestem, czyli, że mamy tu okaz wariata granicznego, zakompleksionego w dodatku. A kontakt ten nastąpił, kiedy przyjechała ciężarówka z kamieniem, aby zasypać choć trochę potworne błotne wyrwy, uniemożliwiające wjazd betoniarki na budowę. Nie chcieli dopuścić abyśmy choć trochę na własny koszt utwardzili drogę gminną. Doszło do tego, że musiałam wszystko wozić jeepem, łącznie z Zosią a po porodzie z Anią i jej wózkiem. Potem gmina zrobiła kanalizację i sama zaczęła trochę po tych ziemnych robotach naszą drogę utwardzać, znowu awantura. Zebranie w gminie, komedia, po jednej stronie my i sąsiadka, po drugiej małżeństwo wariatów a między nimi, wezwani przez nich na świadków, nie wiadomo czego, babcia z wnuczkiem. Wariat magister inżynier miał dyktafon i każdą swoją wypowiedź kończył: to mówiłem ja Kapeć Fryderyk (imię i nazwisko zmieniłam), gdy żona wariatka chciała coś powiedzieć, nawet mu przytaknąć, warczał ze złością: ty tam, cicho bądź, co pięć minut włączała się babcia świadkiem będąca z niezmienną przez całe zebranie kwestią: ale o co chodzi ?, ale o co chodzi ? I do dzisiaj się nie dowiedziała. Wnuczek w miarę upływu czasu coraz bardziej purpurowiał, docierało do niego w jaką bzdurę został wciągnięty. Generalnie wariaci uważali, że w drodze gminnej jest jeszcze 60 cm. ich działki, stanęło na tym , że przyjedzie geodeta. Przyjechało trzech po kolei, bo każdego podważali i na koniec nie podpisali protokołu. Gmina obiecała, że da sprawę do sądu, ale to oznacza drogę za dwa lata, na szczęście udało się po kanalizacji co nieco utwardzić, zostawiając święte 60 cm. błota pod płotem sąsiadów.
Ale i tak uważam, że nie jest źle, bo znam swoich wariatów, są jawni a przez to mniej groźni i że przechodząc koło ich domu nie muszę mówić im dzień dobry, bo gdy na początku znajomości spróbowałam, usłyszałam w odpowiedzi: zależy dla kogo!
Tak że Panie Jacku takiego ujawnionego wariata tylko pozazdrościć, szkoda tylko, że pisze trochę szyfrem albo to mnie konceptu nie starcza, aby każdą myśl pisaną w afekcie rozwikłać, na przykład o co tu chodzi : ,, Kwestia samochodu to również nie Pana sprawa, bo Pana, niestety, najciekawszym okazem, jak na takiego wybitnego, bogatego i inteligentnego hodowcę, też nie jest. albo ,,Cieszy mnie również fakt, iż nie jest Pan osobą aspołeczną, jak inni, których Pan ocenia. Chociaż może przykro tak nawet odrobinę, że na jakiegoś prawdziwego przeciwnika Pan nie trafił, z którym choć trochę dałoby się polemizować, bo tu niestety literacko to takie trochę barachło się na początek przytrafiło.

niedziela, 2 stycznia 2011

02.01.2010 Mysz razy dwa

W zeszłym tygodniu miałam odwieźć Zosię do przedszkola, a męża do Rudawy, skąd miał jechać dalej przy pomocy PKP. Jechałam już z powrotem i myślami byłam przy koniach, kowalu,zamawianiu siana..... gdy nagle usłyszałam – mama ? - spojrzałam w lusterko, na tylnym siedzeniu siedziała Zosia. Na ułamek sekundy wpadłam w panikę – co ona tu robi, gdzie ja ją miałam zawieźć, która jest godzina, jednak szybko wpadłam na to że zapomniałam tylko odprowadzić ją do przedszkola.
Wczoraj z grubsza sprzątałam po Sylwestrze w stadninie, odkryłam reklamówkę z niedosuszonym chlebem, który ktoś przywiózł i porzucił w kącie. Wzięłam ją do domu, poukładałam blachy na podłodze, aby wypełnione chlebem położyć na piecu i gdy wysypywałam ostatnią porcję na podłodze wylądowała mocno zdezorientowana mysz. Popędziłam po naszego kociego wyrostka, gdy postawiłam go obok myszy, która udawała, że jej nie ma, zupełnie nie wiedział o co mi chodzi, jednak gdy się poruszyła, złapał ją w zęby z taką szybkością, że moje oko nie było w stanie tego zarejestrować. Chwycił więc mysz i warcząc zaczął biegać po kuchni i salonie, za nim zainteresowana Beza a za nimi ja. W końcu udało mi się wyrzucić całe towarzystwo na taras, gdzie kot od razu mysz puścił i ta uciekła pod przygotowane do kominka drewno. Gapa usiłował mysz jakoś wyjąć i wtedy Beza na niego napadła z zajadłością jak na labradora nie spotykaną. Nie wiem, czy chodziło jej o to, że nie wolno tak mniejszych i słabszych traktować, czy o to, że sama miała ochotę skosztować biegające mięsko z długim ogonkiem. Z labradorami nigdy nic nie wiadomo. W każdym razie godzinę później został sam ogonek i coś jeszcze i tak został obalony mit, którym krótko po przygarnięciu kota zostaliśmy uraczeni, mianowicie, że u kotów tylko płeć żeńska jest myszo-zabójcami.
Przy okazji przypomniała mi się pewna historia, jak to koleżanka odebrała Zosię z przedszkola i zawiozła do siebie, do sąsiedniej wsi. Gdy po nią przyjechałam, znajoma stała z niepewną miną i powiedziała: Zosia ma dla ciebie prezent. Zaraz pojawiła się Zosia, pobiegła do ogrodu, poszurała odwróconą doniczką i wydobyła pudełko po delicjach spięte gumką, w środku była nieżywa mysz, Zosia odwróciła ją fachowo i pokazała ucho z którego została mniej więcej połowa. - mamo musimy jutro tu wrócić jak będzie jasno i poszukać reszty ucha i przykleimy jej, żeby było ładnie – zakomunikowała. No cóż zabrałam Zosię i prezent i jedynym ustępstwem jakie udało mi się wynegocjować, było to, że zdechłą mysz będziemy trzymać w ogrodzie i że ucho dorobimy jej z czegoś innego.

30.12.2010 Kariera wiadra na odpadki

Patrząc dzisiaj na śpiące w słońcu konie, przypomniałam sobie ostatnie spotkanie z pytalskimi, pytalscy to rodzaj ludzi, którzy np. w weekend, oderwani od biurek i nieco zagubieni w innej rzeczywistości zadają mnóstwo pytań, jedno po drugim, noo cóż, nie są to najmądrzejsze pytania. Przyszli więc Państwo w średnim wieku i usłyszałam: - czemu ten koń tak podwija jedna nogę, czy go boli. W tym momencie usłyszałam szept mojego wewnętrznego diabełka: - powiedz, że ma jedną nogę za długą, no powiedz, co ci szkodzi, nie, nie dałam się diabełkowi i zaczęłam opowiadać o układzie ustaleniowym u konia, czyli o zespole ścięgien i wiązadeł, który niejako blokując stawy i zwalniając z pracy mięśnie pozwala koniowi odpoczywać w pozycji stojącej. Koń opiera się wtedy na dwóch nogach przednich i jednej tylnej, którą co jakiś czas zmienia, przy czym pozostaje ona oparta krawędzią kopyta o podłoże. - ychm – Państwo nie wyglądają na całkiem usatysfakcjonowanych. - a nie zimno im- rzucają z dumą z tak szybkiego i celnego pytania. - nie, zupełnie nie, a ta siwa klacz to nawet męczy się na tym słońcu – z przerażeniem słyszę co mówię, ale jest już za późno – czuję na sobie pełen napięcia wzrok pytalskich i brnę dalej – to koń polarny, jedyny egzemplarz w Polsce, najlepiej czuje się w temperaturach ujemnych a lato spędza w ziemiance. - to skąd on przyleciał .. z Alaski – usiłują dociec moi rozmówcy, - nie wiem dokładnie, bo przypłynął na krze - no to przesadziłeś- syczę do wewnętrznego diabełka, w to nikt nie uwierzy. - musimy opowiedzieć rodzinie, nie uwierzą – z wypiekami na twarzy mówią pytalscy, potrząsają moja ręką z wdzięcznością i uf odjeżdżają . Obiecuję sobie solennie, że na przyszłość będę panować bardziej nad tym rogatym przyjemniaczkiem.
Byłam w Krakowie ubezpieczyć auto swoje i znajomych, gdy otwierałam dokumenty dotyczące ich samochodu, w zgięciu kartki ukazała się dobrze upasiona, lekko spłaszczona, raczej nieżywa gąsienica mola. Zastygliśmy chwilę nad tym odkryciem, ja i dwoje agentów ubezpieczeniowych pochylonych nad biurkiem. Poczułam ukłucie zazdrości, przecież mam tyle różnych, dziwnych rzeczy w torebce i w samochodzie ale nigdy dotąd nie miałam takiej gąsienicy w dokumentach. Zauważyłam, że miła Pani z biura wykonuję ruch mający na celu pozbycie się robala poprzez strzepnięcie go do kosza. Natychmiast zadziałał u mnie instynkt obrony własności, nawet nie mojej. - proszę tego nie robić – powiedziałam, - może to bardzo ważna gąsienica kolegi i może szuka jej już od dawna. Wywołałam tym stwierdzeniem małą konsternację w biurze, ale po chwili wszyscy zajęli się z powrotem swoją pracą, być może dziękując w duchu, że kolega nie zgubił Boa dusiciela.
A propo dziwnych rzeczy w samochodzie, odwoziłam po spotkaniu koleżankę, zawsze elegancką i ładnie pachnącą, przeprosiłam ją za bałagan w samochodzie, zgarniając w ostatniej chwili z przedniego siedzenia, kanapkę nadgryziona przez Zosię, pudełko i jakieś druty. Jedziemy sobie a ona nagle mówi – ale ty masz taki kościelny zapach w samochodzie, - bardzo go lubię – dodała jeszcze. Później pod domem mocno zaintrygowana kościelnym zapachem przeszukałam auto. Z tyłu między siedzeniami szybko odkryłam wiadro na organiczne odpadki dla kozy. Jak mi kiedyś braknie kościelnej atmosfery to po prostu wsadzę głowę do koziego wiadra i po sprawie.