czwartek, 28 kwietnia 2011

Pomnikomania w Parku Jordana

Nie wiem, co stało się z ostatnimi dniami, pamiętam, że w sobotę dzieliłam czas pomiędzy Anię, ogród a porządki w domu, z którymi wcale nie przesadzałam. Rychłe nadejście rodziny stało się raczej pretekstem do posprzątania miejsc prawie nie ruszonych od..... po namyśle wstyd się przyznać. Prawda jest taka, że zawsze jest coś ciekawszego do zrobienia.
Zosia pojechała do babci, do Krakowa i korzystała z miejskich rozrywek, typu jazda na rowerze po Parku Jordana. Ciekawe, bo jakby ktoś coś zepsuł w maszynerii czasu, mogłaby tam spotkać swoją mamę z poobijanymi kolanami, pędzącą na składaku, lub w cieniu sosny pasącą świnki morskie z koleżankami. Jazda na przedpotopowych, ciężkich wrotkach też sprawiała nam kupę radochy. Dopiero dziś mogę docenić jakich to cudów dokonywała jedna z matek, której córka (od razu tnę głowę wszelkim pomysłom, że o mnie tu mowa) codziennie wracała z dwoma okrągłymi jak spodki, dziurami na kolanach. Skąd brała nowe rajtki powszednie i niedzielne (w odświętnych to dopiero były dziury), w tych siermiężnych czasach, a może cerowała je co wieczór bardzo starannie. Cześć i chwała mamom z tamtych lat, choć wtedy nikomu nie śniło się o dzisiejszych problemach, bynajmniej nie wynikających z pustych sklepowych półek. Zimowe zabawy polegały na tarzaniu się w śniegu, aż do przemoczenia ubrań, co odbywało się na lekcjach wychowania fizycznego, polegających teoretycznie na zjeżdżaniu na sankach z górki w parku. Ociekając wodą chcieliśmy wzbudzić litość w nauczycielach prowadzących kolejne lekcje, co nigdy nie przynosiło efektu. Do naszych po szkolnych rozrywek należało także pędzenie z psimi zaprzęgami, szlakiem bohaterów Londona i Curwooda. Park Jordana grał Daleką Północ a nasze zwykle małe kundle były dzielnym Białym Kłem, wszystkie do spóły. Niekoniecznie chciały ciągnąć sanki, ale to też nie przeszkadzało nieustraszonym myśliwym i odkrywcom.
Dzisiejszy Park Jordana nie ma już tego dawnego ducha tajemniczości. Jest wygodny, nowe place zabaw ze specjalnym elastycznym podłożem, bieżnie, boiska, tereny dla akrobacji na rolkach i deskach, ścieżki zdrowia. Mały pociąg biorący we władanie obwód parku, szalone, ni to rowery, ni samochody na pedały, szerokie jak alejki, którymi podążają, spychając spacerowiczów na zaminowane pobocza. Wreszcie urządzenia do drenażu kieszeni rodziców, typu wielkie przeźroczyste kule na sznurku w sadzawce opodal górki, do których dzieci wchodzą na moment, żeby po raz kolejny w historii świata chodzić po wodzie. Taka zamknięta kula to świetne miejsce na przekazywanie zarazków, może iść w zawody ze słynnym saturatorem z mojej epoki. Jest, jak kiedyś i dzisiaj, robiona na poczekaniu wata cukrowa, ale w Wielką Sobotę zabrakło cukru.
Za moich czasów Park i Błonia poza niedzielami, były pustawe, ciche, przemierzane przez okolicznych mieszkańców, lub wytrwałych rowerzystów. Dziś dużo ludzi przyjeżdża samochodami. W ładną pogodę zajęte są wszystkie ławki, place zabaw z daleka rozkwitają kolorowo ubranymi dziećmi. Ale przecież po to są parki. Zosia jest zawsze zachwycona mnogością rozrywek, tylko nie wie jeszcze, że coraz mniej jest parku w jej ulubionym Parku Jordana. Coraz mniej trawy, tam gdzie kiedyś galopował po prerii Old Shatterhand, w postaci jej mamy dosiadającej znaleziony patyk, dziś jest nowy rozpasany plac zabaw, wypuszczający co jakiś czas z podziemi nowe odrosty huśtawek. By się bawić, a raczej korzystać, nie trzeba już używać wyobraźni, odwoływać się do książek.
Teraz bywam tam rzadko, ale chyba najbardziej uderzającą zmianą jest wysyp pomników Wielkich Polaków. Tylko dlaczego Park coraz bardziej przypomina cmentarz ? Wygląda na to, że do głosu dorwało się Stronnictwo Zwalczania Zieleni, bo coraz więcej trawy zalane zostaje asfaltem, by tworzyć placyki , do placyków nowe alejki, oczywiście na każdym placyku, na kamiennym cokole widnieje skamieniałe oblicze Zasłużonego Polaka. Nazwiska tak wielkie, że powinny wszelką porazić krytykę, strachem przed posądzeniem, że to przeciwko osobie, a nie miejscu głos się zabiera. Sto lat temu z okładem, w zamyśle projektanta, od początku istniał skwerek z pomnikami. Tyle, że założenie jego wynikało logicznie z przecinania się głównej alei z bocznymi, które zaprojektowano jako koło, na jego większym okręgu sławni mężowie skromnie wychylają nosy z nisz w grabowym żywopłocie. Na środku stoi pomnik doktora Henryka Jordana, ale uważam, że mu się takie centralne miejsce absolutnie należy. Będąc radnym Krakowa a równocześnie pomysłodawcą parku, sam go ufundował . Wyobrażacie sobie dzisiaj tak niedorzeczne zachowanie?? Będąc u władzy dawać innym ze swojego??! Przecież najpierw należy zafundować coś sobie za pieniądze innych, potem innym za ich własne pieniądze należy sfinansować swój pomysł, byleby nie był zbyt prozaiczny, jak na przykład łatanie dziur, czy naprawa ścieżek rowerowych po powodzi.
Wracając do tematu, nowe pomniki rozlazły się już we wszystkie możliwe strony. Przeczytałam przed chwilą, że po katastrofie rządowego samolotu w kwietniu 2010, natychmiast przygotowano serię zamachów na ocalałe trawniki.
Kiedyś Park był na obrzeżach Krakowa, otoczony wsiami, tonący w zieleni. Dzisiaj jest niewątpliwie parkiem miejskim. Dajmy spokój tym plackom trawy, które w nim zostały.
Dzięki swoim dzieciom wracam na ścieżki dzieciństwa i trzeba się pogodzić z tym, że niektóre z nich już nie prowadzą do zaczarowanych ogrodów, kończą się betonowym murem dzisiejszego świata. Czasem nawet wisi tabliczka: Wszelkie próby przenikania myślą surowo wzbronione.

piątek, 22 kwietnia 2011

Baba z jajami

Właściwie ta historia tylko poprzez tytułowe jaja ma jakikolwiek związek ze Świętami Wielkiej Nocy. Ale posłuchajcie. Koleżanka, nazwijmy ją Agnieszka, miała w niedługim czasie wyjść za mąż. Przed ślubem kościelnym obowiązkowo trzeba pomaszerować do spowiedzi świętej. Agnieszka bardzo chciała, żeby ta spowiedź była inna od wszystkich poprzednich, żeby bardziej przypominała rozmowę. Namówiła jakiegoś księdza i tak oto wymarzona spowiedź odbyła się w pokoiku na plebani. Głównie mówiła ona, o swoich wątpliwościach, o oczekiwaniach. Ksiądz niewiele miał do powiedzenia, przechadzał się od oka do drzwi, czasami coś tam dorzucił w stylu: - tak, tak, to trudne, - no tak, trzeba się modlić, wszystko przyjdzie z czasem. Potem zamilkł na dłużej. Agnieszka poruszyła jakąś trudną i ważną dla siebie kwestię i wtedy nagle duchowny stojący przy oknie ożywił się gwałtownie. Zabębnił palcami w parapet. Ze wzrokiem wbitym w podwórze, chwilę walczył ze sobą, aż w końcu wypalił: - O, baba z jajami. I nie zwlekając ani chwili dłużej, podkasał sutannę i wybiegł z pokoju.

Wobec powyższego,
przyznam się do tego,
że w połowie zdania porzucę każdego,
by cichutko, w kąciku, ale z wielkim smakiem,
spustoszenie poczynić w mazurkach z kajmakiem.

ŻYCZĘ WSZYSTKIM SPOKOJU I RADOŚCI !

środa, 20 kwietnia 2011

Nie wywołuj wilka z lasu

Poniedziałek, betonowy wilk

Nie wywołuj wilka z lasu,
lub przygotuj się zawczasu,
bo nie minie jedna chwilka,
a już ujrzysz obok wilka.

Dzień zapowiadał się nadzwyczaj spokojnie, przedpołudnie piękne i przyjemne, słońce, łagodny wietrzyk. Obowiązki głównie około domowe. Do czasu. Ale rozkoszujmy się jeszcze tą chwilą, gdy podgrzewana w plecki porannym słoneczkiem, spacerowałam z aparatem i sprawdzałam, czy wszystkie posadzone roślinki mają się dobrze.
                                 roślinki pokojowe miały się bardzo dobrze

                                 przeniesiony ziołowy ogródek też

                                wschodzi rzodkiewka, jestem dumna
                                plantacja pokrzyw ma się świetnie
                                 porzeczki zadowolone z życia
                                wszystkie kwiatki też

                                nic dziwnego, bo Ania nad wszystkim panuje

Po południu zapakowałam Anie i Bezę do auta i udałyśmy się po Zosię do przedszkola. Potem pojechałyśmy do kóz i koni.
                                 Zosia sypie kozom na głowę nasze odpadki kuchenne

Muszę przyznać, że przez cały dzień myślałam o budowie wiaty dla koni, tym razem już bliżej domu. Rozmierzałam, dumałam, liczyłam. Rozważałam sprawę betonu, bo takie nasze chałupnicze mieszanie w taczkach to straszna harówa. Więc może lepiej kupić gotowy....Aż tu nagle telefon do sąsiada: - nie chcecie trochę półsuchego betonu, bo już widzę, że mi sporo zostanie. - no chcemy powiedziałam i wyobraziłam sobie minę K, gdy wysiądzie z samochodu po dniu pracy, a ja wręczę mu łopatę i świder do ziemi i wytłumaczę, że to taki wieczorny relaks, wyciszenie przed snem po prostu.
Minę miał straszną, poszliśmy zobaczyć ten beton, wyjeżdżające od sąsiada majstry twierdziły, że i dwa dni wytrzyma. Rozmierzyliśmy wiatkę raz dwa, kibicowały pies i kot, mając nadzieję, że wykopiemy coś bardzo ciekawego na przykład do jedzenia, niemowlak zasiadł w roli obserwatora, a Zosia pomagała po swojemu. Złapała patyk, wbity w miejsce przyszłego słupa, który precyzyjnie ustawialiśmy od dłuższego czasu i z okrzykiem – teraz ja to gdzieś wbiję – popędziła przed siebie.
K zaczął wiercić dziury, zapadał zmrok, zadzwoniłam do młodego człowieka, który był bardzo chętny swego czasu do pracy w stadninie. Tym samym wszystko zostało odłożone do jutra.
Tata Zosi ( inaczej zwany K) zaczął jej opowiadać o wężach, o tym, że trzeba być ostrożnym w lesie i na łąkach. Przerodziło się to w dłuższe rozważania, bo ze strony Zosi było dużo wątpliwości, więc co jakiś czas przed, przy i po kolacji, wracała do tematu zwrotem:
-tato, pogadajmy jeszcze o tych wężach, czy jak mnie taki węż (oryginalna odmiana Zosi) zobaczy w lesie to mnie będzie długo gonił ?
- mamy w przedszkolu węża, wszyscy się go trzymamy jak idziemy na spacer, ale on nie żyje – uspokoiła nas.
W tym momencie za naszymi plecami, w kącie pokoju, w telewizorze, który zwykle niczego nie odbiera, poza przelatującymi samolotami, wyostrzył się obraz i panią siedzącą na kamieniu ugryzł wąż. Zaraz dostała drgawek i miotała się w konwulsjach. Musieliśmy poczekać, aż cudownie ozdrowieje, co na szczęście uczyniła bez ociągania. Zaraz przypadkiem znaleźli ją przedstawiciele jakiegoś afrykańskiego plemienia, specjaliści od medycyny ludowej. Przy okazji zrobiłam pamięciowy przegląd sąsiadów i wyszło niestety, że wszyscy są biali, niektórzy specjalizują się w zalewaniu robaka, inni noszą węże w kiszeni, ale na pewno nie będą chcieli o tym rozmawiać.
W każdym razie Zosia miała wielkie oczy, znowu trzeba było pogadać o wężach. Potem poszła się myć: - mamo, bo tu chyba jest wąż – doleciało z góry. Poszłam, węża nie było już w łazience bo poszedł do pokoju Zosi, więc musiałam spryciuli asystować we wszystkim.

Betonowy wtorek
Zosia trochę wcześniej pojechała do przedszkola, bo przyjeżdżał pomocnik. Mimo że dzień wcześniej wyjaśniałam mu chwilę, gdzie ma wysiąść i pójść, wysiadł i poszedł gdzie indziej. Pojechałam po niego. Resztę dziur wywiercił nawet sprawnie, mniej sprawnie zrobił skrzynki na części słupów wystające nad ziemię. Pojechaliśmy po beton, wyglądał jak wielka głowa cukru, sąsiad złapał ochoczo łopatę i ….. okazało się, że beton częściowo skamieniał. Już wiem, że ten beton trzeba odizolować od otoczenia bardzo dokładnie, jeśli chce się go użyć później. Wzięliśmy niecałą przyczepkę. Postanowiłam spróbować z jednym słupkiem. Po rozrobieniu z wodą średnio mi się spodobało to co zobaczyłam, więc czym prędzej wysypałam resztę w podjazd pod domem, w gliniane koleiny. Problem z tymi słupkami jest taki, że w kilku przypadkach wystają mocno ponad ziemię i beton dlatego musi być mocny, oczywiście zbrojony. Konie będą napierać i nie chce żeby mi chodziły po okolicy ze swoim domkiem na głowie. Pomocnik, który poprzedniego wieczora upewniał się, czy pracy mam na trzy dni przynajmniej i umówił się, że będzie w tym dniu do godziny dziewiętnastej, przewiózł kilkanaście taczek ziemi na przyszły plac zabaw dla dzieci i otrzymał pilny telefon, że musi być o siedemnastej w Krakowie. Okazało się także, że właściwie to ma czas dopiero po Świętach.  Szybciutko wskoczył w miastowe ciuszki i wypachnił się tak, że musiałam wietrzyć do wieczora. Dzisiaj zobaczyłam jego bluzę roboczą na słupie. W piwnicy mamy już dwie pary buciorów i śmierdzące portki, więc bluza do kompletu pasuje jak ulał.
Jadąc do przedszkola minęłam dziwnie stojący samochód a potem Panią z kanisterkiem, zabrałam ją pod dom i przelałam trochę benzyny z kanistra z jeepa. Wszystko to w ogromnym pędzie, bo musiałam zdążyć po Zosię. Pani, pogodzona z perspektywą godzinnego spaceru do najbliższej stacji, była zdumiona moim zachowaniem, a gdy polałam jej rękę, powiedziała – proszę uważać, teraz bardzo drogo.
Gdy widzę, że ktoś ma problem, i mogę mu pomóc w banalny sposób, to po prosu to robię. Zawsze wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji.

Środa, beton poranny
Pomiędzy tym faktem, że Ania poszła już spać z powrotem, a Zosia jeszcze nie wstała popędziłam do betonowanego wczoraj słupka. Nie podobał mi się. Wydłubałam go na taczki. Potem chciałam zadzwonić do betoniarni, ale odłożyłam telefon. Dzisiaj prawię już nie mówię, coś siedzi mi w gardle i nie jest to tygodniowa balanga, jak niektórym mogłoby się po moich pieniach wydawać.
Odłożyłam telefon, bo jak baba dzwoni i chce gadać o betonie to już jest źle, ale jak jest jeszcze w dodatku niepełnosprawna, to już żadnego dobrego finału to nie wróży.
                                w czasie gdy ja pracowałam ....
                                 zwierzaki usiłowały mi pokazać, że są fajniejsze rzeczy do roboty
 
Potem niechcący nakarmiłam Anię zupą ognistą, nie protestowała tylko robiła przerwy na picie. Nie kupuję jej gotowców, w których zresztą ku mojej uciesze znaleziono ostatnio zbyt dużo rzeczy nie jadalnych dla niemowląt, jakiś ścięgien i żyłek, o czym podobno nawet informowali na opakowaniu, a dokładnie, że jedzonko dla bobaska zawiera mięso mechanicznie oddzielane od kości.
Wracając do zupy, robię dla wszystkich jarzynową, Ani odlewam bez przypraw i miksuję. Tyle, że tym razem zmiksowałam jej trochę pieprzu i ziele angielskie. Jest prawie jedenasta wieczorem i śpi spokojnie, to informacja dla nerwowych mam.
K  wrócił z pracy, ja zrobiłam przejście dla koni z małego na duże pastwisko. Mam nadzieję, że nie zwieją w nocy. Potem poszliśmy do nich na wycieczkę całą rodziną. 
 
                                 ania pokazuje, że za dużo chodziła

i jeszcze świat widziany oczami Zosi, dwa słońca, jedno jest zapasowe,
leci ptakosamolot (mieszkamy blisko Balic), idzie Zosia, przed nią
Beza i kotokoń, motylki wiadomo wszędzie się wcisną,
a nad tym wszystkim  fruwa dobry duch.


niedziela, 17 kwietnia 2011

Fioletowy jednorożec

W sobotę, zamiast brać się za robotę
padłam w kącie gdzieś pokotem,
jakby ktoś mnie tak obuchem
zdzielił, lekkie starcie ciała z duchem.
Duch, kurnik miał dzisiaj w planie,
czekał tylko, aż ciało spożyje śniadanie.
Jednak, gdy od stołu wstało to ciało,
od razu się dziwnie migało.
Blade się stało jak papier,
mówiło, że w gardle go drapie,
że głowa mu dzisiaj pęka
i żeby go duch nie nękał.
Z książką do łóżka dało drapaka,
w duchu coś pękło i się rozpłakał.
Zupełnie nie tak być miało,
jeszcze zobaczy to ciało!
W końcu odłożył budowę
i rację miał, bo nazajutrz, wstało
to ciało
jak nowe.
Ale w niedzielę ….
Nie można za wiele.

W niedzielę palmową należy oczywiście wybrać się do Lipnicy Murowanej. Jak wyjeżdżałam z moją mamą i Zosią, okazało się, że pomysł odgapił od nas Pan Prezydent Komorowski i też tam pojechał. Jak wyobraziłam sobie zamieszanie na maleńkim rynku to trochę ochota do wycieczki zaczęła się ulatniać, ale obietnic dziecku dotrzymywać trzeba. Droga pusta, w godzinkę na miejscu i miła niespodzianka, sympatyczne strażaki kierowały nadjeżdżających na parkingi urządzone na łąkach i podwórkach. Na ryneczku tłum, stragany, palmy, Prezydent w Kościele, nie ma zamieszania, limuzyn, policji, ochrony, problemów z poruszaniem się. Zosia pobieżnie obejrzała palmy, i całą uwagę skupiła w przypadkowo wypuszczonych na wolność balonach o dziwnych kształtach. Szybował grubiutki konik, ale doganiało go coś w rodzaju krasnala. Z okrzykami zachwytu Zosia pobiegła wybrać swój balon z miotanej przez wiatr chmury obrzydliwków. Najbardziej spodobał się jej filetowy jednorożec. Z dumą okładała nim wszystkich po drodze, oczywiście niechcący, ale musiałam ciągle przepraszać. Zdążyłyśmy obejść wszystko i wyjechać nim skończyła się msza. A Prezydenta w Lipnicy obejrzałam sobie na zdjęciach w internecie przed chwilą. Wręczył główna nagrodę za palmę o długości 36 metrów i 4 centymetrów.
Jednorożec zaczął popuszczać sobie już w samochodzie, a teraz to co z niego zostało utrzymuje się jeszcze w pokoju Zosi pod sufitem.
To straszne ale zapomniałam aparatu. Może uda mi się rano sfotografować chociaż szczątki jednorożca. Znowu drapie mnie w gardle, idę spać. Dobranoc.

Jak widać, dzień później jednorożec trzymał jeszcze pion.

piątek, 15 kwietnia 2011

Kilka zwykłych dni

Wtorek
Przerwałam prace polowe, czyli wożenie kamieni taczką i budowanie z nich murka oporowego, żeby mi ziółka pod dom nie zjechały razem ze skarpą. Przerwałam wożenie Ani wózkiem w różne miejsca ogrodu (brzmi za dobrze, to na razie hodowla chwaściorów z korzeniami jak liny okrętowe), żeby mi bachorek pozwolił na owe prace polowe. Tu okazało się w miarę szybko, że odpowiada jej siedzenie z lekką tendencją do zwisu, tuż nad grządką, gdzie na przemian machałam łopatą i kopaczką, wyciągając jakiś niesamowite kłębowiska systemów korzeniowych, które sądząc po rozmiarach może miałyby jakąś wartość historyczną. Ania musiała natomiast zahipnotyzować katorżnicza praca rodzicielki i posapywanie w różnych tonacjach, bo przez długi czas nie wydawała żadnego dźwięku.
Zgadnie z zapowiedziami zaczęło zanosić się na deszcz więc ewakuowaliśmy się całym towarzystwem do domu. Były z nami jeszcze kot i pies. Nadszedł deszcz i nie mogę napisać, że pada, leje lub coś podobnego. Nie, dzisiaj stanowczo podlewa. Nawet jestem rozczarowana, bo już się przejaśnia, czyli trochę za wcześnie kończy się podlewanie.

Zosia w przedszkolu. Wyjścia do tego przedszkola to osobna historia. Ania zasypia łatwo i o przyzwoitej porze, jej siostra natomiast nakarmiona, umyta, i po przeczytaniu bajki, najchętniej zaczęłaby nowy dzień. Rano ten nocny potwór zamienia się w śpiocha-niewiniątko. Gdy wreszcie wszyscy są ubrani zaczyna się procedura opuszczania domu. Po pierwsze Ania nadyma się tak, że robi się z niej niemowlak o numer większy i sadzi kupę. Rozpakowuję ją szybko z kilku ubranek i przewijam. Ubrana Zosia pyta się czemu tak ją pośpieszałam skoro teraz nie idziemy. Ruszamy, po drodze wyrzucam kota z domu jeśli nie pada, a zostawiam Bezę. Pędzimy do samochodu, Zosia zapięta już w foteliku przypomina sobie, że nie wzięła konika, którego obiecała pokazać Ali. Po minie widać, że ten konik, lub jego brak, zadecyduje o dalszych losach świata. Za to odpowiedzialności nie biorę. Wracamy. Korzystając z otwartych na moment drzwi kot włazi do domu a wyłazi Beza. Siedzimy już w aucie gdy z kolei mama czyli ja, stwierdza, że zapomniała komórki...
Po obiedzie odwiedził nas Pan Bronek z pieskiem, który, gdy tylko właściciel spoczął na krześle, wskoczył mu na kolana i tak ku zachwycie Zosi, odbył całą wizytę. A powód był niebagatelny, Pan Bronek zgłosił gotowość (ale jak się już odrobi z wiosennymi pracami) pomocy przy budowie ganku. Pozostają drobne kwestie tego typu, że on najchętniej budowałby ganek gdzieś z boku na leżąco a potem czterech silnych by go przeniosło, a ja wolałabym, żeby budować od razu tam gdzie ma być i w pozycji pionowej. Chociaż w najgorszym przypadku, gdy w okolicy nie znajdzie się czterech silnych (lub czterech trzeźwych silnych) będziemy mieli obok domu znowu coś dziwnego, można będzie na przykład wczołgiwać się tam w czasie upału. Dziadek powiedział, że ganek musi stać na pniokach, zrobiłam wielkie oczy, ale szybko okazało się, że chodzi o betonowe słupki. Czyli koniec końców ganek już prawie stoi.

Środa
Odwiozłam Zochę do przedszkola, potem dałam kozom siano i poszłam zobaczyć, czy konie raczyły zjeść swoje. Oczywiście, że nie, są zachwycone nowym pastwiskiem ze starą wiatką i mimo że, zamiast tradycyjnych, w kulki toczonych końskich gówienek, sadzą mokre, zielone krowie placki, dają mi do zrozumienia, że siano mają, żeby to ładnie ująć w tylnej części konia.
Reszta dnia w Krakowie. Załatwiwszy sprawy urzędowe, pojechałam do Tesko, czasem kupuję tam wybrane rzeczy całkiem dobrej jakości, za to o 30% taniej niż w sklepach blisko mojego domu. Poszłam do punktu obsługi klienta, żeby dowiedzieć się dlaczego nie przychodzą do mnie żadne rabaty z tytułu posiadania karty klubowej. Pani podała mi bardzo stary telefon, w którym siedziało echo i wykręciła numer na infolinię. Podałam pani siedzącej w telefonie numer karty, potem gadało z nią echo, potem nastała cisza i pani powiedziała, że właścicielką karty o numerze podanym przeze mnie jest kobieta o imieniu Barbara. Czyli nie dostaje żadnych kuponów rabatowych, bo nabijam konto jakiejś Barbarze. Telefon powiedział, że mogę reklamować, jeśli znajdę małe karty z numerami. Gdzie one mogą być nie mam pojęcia. Ładna mi historia, podmienić kartę mogła tylko kasjerka, bo to jedyna osoba której daje się te karty do ręki. Moja oryginalna musiała zostać zniszczona, bo nie przychodzą rozliczenia. Inwencja ludzka ciągle mnie zaskakuje chyba, że moje domysły są błędne. Ale pewnie było warto, jakieś dwadzieścia, trzydzieści złotych Barbara jest do przodu. Wyrobiłam nową kartę, a te cudzą zniszczyłam, ciekawe, czy przytrafiło się to komuś jeszcze?
Przez tą historię stałam się bardziej czujna i wychwyciłam szepty dwóch starszych panów, ukrytych za stertą pomidorów: - tak, tak, udało im się zmylić pilotów...., - no ale wie Pan, ten magnes, co ich nim ściągnęli to musiał być duży, chyba, - Panie, jaki magnes, tą mgłę rozpylili i bach. W tym momencie Pan po lewej, w emocjach zgniótł pomidora.

Czwartek
Obrzydliwie, zimno, poda, rozmierzam półki w kuchni i jadę do składu drewna obejrzeć deski. Kupuję też kilka roślinek i jeszcze nasiona na moje zniecierpliwione grządki. Jak Ania zasypia jadę do zwierząt i przywożę przyczepkę pełną efektów końskiej przemiany materii. Po przedszkolu Zosia namawia mnie na rower , ładuję Anię do wózka i jedziemy. Wracamy nieco zmarznięte i oblepione gliną, wózek ma wielkie, gliniane oponki. Sprzątanie domu, kolacja. I ledwo żyję, a nic nie zrobiłam, nie ma żadnego widocznego efektu, nawet nie zdążyłam zasadzić wszystkich porzeczek.

Piątek czyli dzisiaj
I nadeszła ta chwila, gdy dzieci potwory prawdopodobnie poszły spać. Cóż z tego, nogi już nigdzie nie chcą chodzić (zwłaszcza po schodach), a myśl ciężka jak glina, zdania kleją się do siebie, zamiast być lekkie, mądre, podane na chmurce z wyrafinowanego humoru. Na próżno wbijam szpadel poszukiwacza złotych grudek myśli w wyjałowioną breję, dniem powszednim zabarwioną na szaro. Nawet złotego pyłu natchnienia szukać tam dziś próżno. Tylko odwrócone chwasty kawałków wspomnień, wydarzeń ostatnich, pokazują wysychające korzenie.
Tak wygląda próba pisania po połowie dnia spędzonej w sklepie budowlanym (bo dom trzeba powoli doprowadzać do wyglądu, który nie powoduje chęci ucieczki u mniej odpornych) i drugiej połowie, w pozycji scyzoryka, poświęconej wydzieraniu ziemi roślinom niepożądanym, aby na ich miejsce wprowadzić inne.
Posiałam buraki, marchewkę i szpinak, posadziłam porzeczki, po dwie z czerwonych, czarnych i białych (już kilka krzewów czerwonej mam, bardzo lubię z cukrem) i trzy agresty. Dosadziłam dziesięć truskawek od Holendra z Zabierzowa. Trudno go było zrozumieć ale sympatyczny gość i kolejny pasjonat.

Odwożąc Zosię do przedszkola, z Anią na pokładzie gotową na zwiedzanie wystaw casoramicznych (tak nazywa się panorama w Castoramie), musieliśmy wjechać do koni. Zaniepokoiła nas biała plama leżącego konia. Bo siwa Eureka jako szefowa nigdy jeszcze nie dała mi się przyłapać na polegiwaniu. Była zawsze ponad to, bez wytchnienia lustrująca okolicę w poszukiwaniu potencjalnych wrogów jej stadka. A teraz leżała z łbem na ziemi, nawet nieco w dół, dziwnie, niepokojąco. Ja już miałam galopadę myśli, pewnie kolka po mokrej trawie, żaden z moich koni, zawsze mających hektary do biegania nigdy nie miał kolki. Ale zawsze może być pierwszy raz. Jednak, gdy tylko zbliżyliśmy się do ogrodzenia, podniósł się siwy łeb, uszy jak radary śledziły samochód. Gdy wysiadłam już stała, brudna jak nieboskie stworzenie, z miną pod tytułem: człowieku, co się czepisz, nie masz swoich problemów? Zdawała się być lekko urażona, że śmieliśmy ją podejrzewać o jakąś chwilę słabości.
Konie od tygodnia są na nowym pastwisku z wiatą. Czują się tam dobrze, co dały wczoraj do zrozumienia, dając na moją cześć widowisko brykania, walk pozorowanych ( Odys prowokował do tego Skarpetę) oraz skakania do góry na czterech nogach w czym specjalizuje się Odys.

Doszły mnie słuchy i w dodatku z różnych źródeł, że niektórzy życzyliby sobie więcej o moich przygodach poczytać. Postanowiłam zwalczać wieczorną umysłu mroczność oraz skłonność tego organu do popadania w bezczynność i spróbować codziennie coś spisać. Czy jakość nie uległa ilości, czy taki dziennik będzie ciekawy? Postaram się robić zdjęcia choć taszczenie aparatu i pamiętanie o nim jest trudne.

sobota, 9 kwietnia 2011

Uwaga, grasuje Straszny

W porywach od 65 do 75 km. na godzinę, według zapowiedzi z taką szybkością miało pędzić powietrze. Wtedy zmienia imię ina wiatr. Rozumiem to, ja też jestem kimś innym kiedy stoję, a kimś innym kiedy biegnę.
Niedawno wróciłam od znajomych, którzy słysząc wycie za drzwiami zaproponowali mi nocleg. Wolałam wracać. Jadąc podejrzliwie patrzyłam na stojące wzdłuż drogi drzewa, zwykle cieszy mnie ten widok. Dzisiaj ich pnie w świetle reflektorów samochodu wydawały mi się szeregiem zabójców, którzy kłaniali się sobie nawzajem i śledząc mijający ich samochód, trzeszczeli sąsiad do sąsiada: raz, dwa, trzy zgniatasz ty !
Nie zdążyli, jechałam za szybko, pomyślałam, że byłoby wyjątkowo głupio, nie zostać zgniecionym przez drzewo w czasie wichury, tylko zderzyć się z kimś z przeciwka, nikt jednak nie jechał. Za to z tyłu zobaczyłam światła. Cha, a więc to tak, to są burzowi rabusie, pomyślałam. Dogonią mnie i obrabują w tę straszną pogodę. Wiadomo, że w taką noc na pustkowiu nikt nie przyjdzie mi z pomocą. Zauważyłam, że dojeżdżam, a światła burzowych rabusiów zniknęły gdzieś po drodze. Tak oto moja wyobraźnia uprzyjemnia mi czasem podróżowanie.

Tydzień temu w przedszkolu Zosi był dzień otwarty i wzięła udział w przedstawieniu w charakterze skowronka, rzecz była o wiośnie. Przeszła obok nas dziewczynka ubrana w białą sukienkę z zielonymi dodatkami. - a to kto?- zapytałam. - ona jest przepijakiem wyjaśniła Zosia i rozejrzawszy się po sali pokazała wyciągniętym paluchem jeszcze dwie dziewczynki: - ta też jest przepijak i ta też!
Gdy byłam zajęta końmi Zosia z Wiktorią zniknęły w lasku sąsiada. Dodam, że małym i bezpiecznym, z Wiktorią starszą i mądrzejszą. Gdy wróciły, Zosia opowiedziała mi co tam zaszło.
- usłyszałyśmy hałas, takie okropne pu, pu, pu, myślałyśmy, że idzie ten Straszny. Wiesz on robi dziurę w człowieku. A jak człowiek wejdzie na drzewo, Straszny wspina się na łapki i ciągnie za nogę. Ale to była Beza, wiesz, stała i trzepała uszami, tak jej klapały, pu, pu, pu.
Tutaj chciałam ostrzec wszystkich czytających, w czasie spacerów po lesie uważajcie na Strasznego, ale jeśli już dojdzie do spotkania to nie dajcie sobie zrobić dziury w człowieku.

Niedawno koło naszego domu poszalała kopareczka, mamy równiej ale jeszcze więcej potencjalnego błota. Na razie jest to błoto przyczajone, czyli suche.
Od dwóch dni szalałam ja, przywiozłam przyczepkę gnoju z dobrego rocznika i zrobiłam karmnik dla ptaków. Właściwie to chciałam grządki. Najpierw przekopałam kawałek ziemi bladym świtem, kiedy dzieci spały. Przy następnej okazji usunęłam chwasty, wyrównałam, nawiozłam, posiałam rzodkiewkę i sałaty dwa rodzaje. Wróciłam dumna i zmęczona, tylko po to, żeby przez drzwi od tarasu zobaczyć jak jakiś mały, czarny ptaszek, z częstotliwością maszyny do szycia, zanurza wstrętny, pełen pożądania dziób w moich nienarodzonych rzodkiewkach. Otworzyłam drzwi i pogroziłam mu kotem. Kot pokazał mi na migi, że wolałby pasztetową, taką jak dostał rano. I bądź tu człowieku dobry dla zwierząt!

Jest druga w nocy, pora spać, ale duje tak, że zastanawiam się do którego sąsiada poleciała moja donica z bratkami, problem taki, że dwóch lubię, jednego nie. Dobrze, że konie i kozy schowane.
Dobranoc.