poniedziałek, 30 maja 2011

Zwisaki

- Zosia, co ty wyprawiasz – wykrzyknęłam, widząc, że moja pomagierka usiłuje postawić do pionu pięknie zwisające kwiaty, podobne do werbeny ( już zapomniałam jak się nazywają).
- To ma wisieć – dodałam jeszcze, widząc, że jest mocno zbita z tropu.
- aaaaaaaaa, to są zwisaki. I wszystko stało się jasne.
Szaleję w ogrodzie, dosadzam co jeszcze można. Szaleństwo zaś polega na tym, że jak pierwsi osadnicy walczę o każdą piędź ziemi ( Piędź – dawna miara długości, określana jako odległość między końcami kciuka i palca środkowego, wg wikipedii, przytaczam definicję, bo sama dokładnie tego nie wiedziałam, a chodziło mi o to, jak to jest mało ) z potężnymi systemami korzeniowymi. Gdy ciągnęłam za jeden, szczególnie długi, zachwiało się drzewo u sąsiada. Żartowałam. Ledwo żyję, dobranoc.

czwartek, 26 maja 2011

Dla mamy

Moja mama zawsze miała sto nóg,
na obcasach, po wiekowych parkietach,
co od rana robiły stuk-puk,
zaaferowana, biegła w piruetach.

Wczorajsze zmęczenie mięła w rękach, jak papier
na podpałkę,
szybko zapalała zapałkę.
W jednym czasie, w dwóch miejscach mogła być na mapie,
po węgiel biegła do piwnicy
i na pierwszym piętrze kamienicy,
w naszym mieszkaniu,
robiąc śniadanie
w kuchni, była też w pokojach,
siedziała w okularach, grzebiąc w jakiś zwojach
papieru, które były referatem na konferencję,
gdzieś w Londynie, Duszanbe, Walencji.

Stuk-puk do pracy a potem,
przy lampie wabiła ćmy,
noc odsuwając pióra stukotem,
by spełnić głupie, dziecięce sny.
A my,
nigdy z bratem,
nie wiedzieliśmy co to jest brak i co to chłód,
nie mierzyliśmy się z ze światem,
od rano trwało kojące stuk-puk.

W tych ciężkich czasach,
na stu obcasach
walczyła dla nas o dzień kolorowy
w powszednim morzu szarości,
każdy ranek był dla niej pustym pokojem, nowym
i codziennie,
niezmiennie,
nam chciała go mościć,
najmiększym w świecie dywanem,
utkanym
z wzorzystej, matczynej miłości.

Mała jak myszka, jak stu-nogi lew groźna,
walczyła o normalność, książki, ubrania, wakacje,
w upalne lato i w zimę mroźną.
O zwykłą dzisiaj, dobrą kolację.

Jak stróż, wiecznie czuwała
jak Bóg,
pod opiekę nas brała
i pod rękę, i szła z nami stuk, puk.....

środa, 25 maja 2011

Hocus pocus

Dzisiaj o szóstej rano K. wychodząc do pracy sięgnął po coś do tylnej kieszeni spodni.
- o cholera – wyrwało mu się, gdy niespodziewanie wyciągnął kartkę papieru. - To jest wierszyk, którego Zosia miała nauczyć się na dzisiaj, dostałem go jak odbierałem ją w poniedziałek.
Ledwie weszłyśmy do przedszkola a już usłyszałam, jak Pani mówi do dzieci: - a teraz zobaczymy czy nauczyliście się wierszyków! - idź do Pani i powiedz, że tata miał twój wierszyk w kieszeni i nie mogłaś się go nauczyć – poradziłam Zosi. - lepiej ty jej powiedz – powiedziała Zosia konspiracyjnym szeptem. Powiedziałam.
Popołudniu zaczęłyśmy się uczyć wierszyka. Zosia miała w rączce niewielką kartkę z wydrukowaną zwrotką i jak zwykle robiła w tym czasie kilka rzeczy naraz. W pewnym momencie włożyła papier do szuflady i zamknęła. Gdy ją wysunęła z powrotem wierszyka nie było. Szukałyśmy pod łyżeczkami, gdzie był widziany po raz ostatni, pod wszystkimi sztućcami, pod wkładkami, w szufladzie poniżej, na podłodze. Nigdzie nie było.
I co teraz, kto powie jutro Pani w przedszkolu, że Zosia znowu nie umie wierszyka, bo co prawda tata wyjął go z kieszeni, ale potem włożony do szuflady natychmiast się zdematerializował. I kto w to uwierzy.

Przypomniała mi się opowieść koleżanki, która pozostawiła synka pod opieką męża i wyjechała na kilka dni. W tym czasie zadano jakąś trudną pracę domową, polegającą na skonstruowaniu czegoś, niestety nie pamiętam czego. Mąż z synkiem obeszli sąsiadów w poszukiwaniu rzeczy niezbędnych do odrobienia zadania, bo nic nie mogli znaleźć u siebie. Potem dziecko wzięło się do pracy siedząc przy kuchennym stole, po czym zmęczone poszło spać. Na nieszczęście tego wieczora nieoczekiwanie w męża wstąpił demon robienia porządków.
Po powrocie koleżanka została delikatnie zagadnięta przez nauczycielkę syna: - czy u Państwa wszystko w porządku, bo mąż takie dziwne usprawiedliwienie napisał. I zademonstrowała kartkę na której było napisane: Syn nie przyniósł pracy domowej, bo wyrzuciłem ją do kosza.

P.S.
Wsadziłam do szuflady obrzydliwy sweter należący do K. Zajrzę jutro rano.

wtorek, 24 maja 2011

Maj

Jak pachnie, jak pachnie, jak pachnie ten maj,
rozrasta, rozpełza zielony się raj.
Strzela pąkami, dudni ulewą,
spadochron z liści rozdał już drzewom.

Zasłony dymne z pyłków rozwiesza,
wrogów swych gubi w zielonych pieleszach,
wabi i nęci w splątane gęstwiny.
Na ścieżce powrotnej, kolczaste maliny
sadzi natychmiast i z pokrzywą plecie,
widzimisię jego – czy powrócisz teraz czy dopiero w lecie.
Tych ludzi dziwnych, naiwnych mami i gubi,
ach ten maj psotnik, jak on to lubi!

Lecz gdy za lata równiną, za górą jesieni,
ustawią się wojska w lodowym pancerzu,
śnieg, mróz i wiatr, żołnierz przy żołnierzu,
jeden zimny oddech i wszystko się zmieni.

Odda i podda zielony ten kraj,
psotnik, zalotnik, taki to maj.

niedziela, 15 maja 2011

Husia świat

4.30- wstaje Ania.
Uchylam okno i wdycham zapach rosnącej trawy. Chłód wąwozu mija mnie obojętnie wchodząc do pokoju. Niesie ze sobą wyczuwalną arogancję niewykształconych jeszcze liści, których nabrzmiałe sokami żyły pulsują w takt wybuchających zielenią łąk. Są żywiołowe i samolubne. Przeczą istnieniu jesieni.

Kiedyś.
Mamo, ale jak to urodziłaś Anię?, - no.....Pan doktor zrobił mi dziurę w brzuchu i wyjął Anię. - pokaż- w oczach Zosi widać rosnące zainteresowanie, - nie mam już dziury, doktor wziął igłę i nitkę i zaszył. Z. nie potrafi ukryć rozczarowania ale natychmiast zadaje kolejne pytanie: -A czy dobrym kolorem?

Po przedszkolu.
Mamo ja Cię bardzo lubię!, - to bardzo miło Zosiu. - bo jak bym Cię nie lubiła, to by Ci było smutno. - i tylko dlatego mnie lubisz?, -tak.
- Zosiu zejdź z tej trampoliny, - nie mogę, bo mi nóżki same skaczą.
Gramy w szachy, na tyle na ile jest to z Zosią możliwe. - Dobrze mamo, dobrze, ale musisz jeszcze zawsze długo myśleć.

Kolacja.
- Mamo, a czy my mamy takie husia krzesło ? Po chwili konsternacji domyśliłam się, że chodzi o fotel bujany. - Nie. - Szkoda, ja bym chciała takie husia krzesło.

Wieczór.
- Wyjdź z tej wanny!, - Nie mogę, pupa mi się przykleiła.
Około 21 wsadzam jedną nogę pod prysznic i już , już...prawie jestem pod strumieniem gorącej wody, gdy słyszę z góry: - Mamusiu!, -słucham -warczę, - mamusiu, bo coś mi zaburczało w brzuszku. - O nie, nic mnie to nie obchodzi, trzeba było nie opychać się lodami, tylko zjeść kolację, powiedz brzuszkowi, że jutro zje jajko na śniadanie. - Takie w skorupce? – upewnia się brzuszek.
Otwieram okno, nie ma już zimowego zajączka i zimowego jelonka, które w pełnej zgodzie zjadły małą jabłoń. Owiewa mnie zapach intensywny, mocny, ale nie ma w nim zachłanności poranka. Palce nocy muskają czubki drzew. Zatrzymała już wiatr, który popołudniu rozkołysał morze traw. Nie mogąc płynąć czas przyczaił się do rana.
Teraz mam czas dla siebie, na pisanie, czytanie, przemyślenia. W związku z tym idę spać. Przed zaśnięciem myślę, że też chciałabym mieć takie husia krzesło.

poniedziałek, 2 maja 2011

Wiosenne przypadłości

Nie piszę nic ostatnio, bo nic się nie zmienia,
(pogoda tak tylko, jak w kalejdoskopie,
słońce zza chmur wyłazi zaraz po potopie)
dzień za dniem leci, wyglądam natchnienia.
Może go pod stół Ania gdzieś rano cisnęła,
może go Beza rozbawiona do ogrodu wzięła.

Choróbsko z kąta łapę swą chciwą wyciąga,
czasami mnie zmienia, chrypą w dziwoląga,
co nie może gadać żadną ludzką mową,
sprawia to, że więcej niż łopatą, głową,
ruszam. Nie tęgo się miewam,
od południa już ziewam.
Książek za to czytam ilość niebywałą,
dziś pożarłam jedną, cienką, za to całą.

Tylko tyle kroków, stawiam, ile muszę,
nawet, jeśli błagać, więcej się nie ruszę.
I tak czekam codziennie, Panowie i Panie,
aż mi to wiosenne przejdzie słabowanie.


A w moim ogrodzie...

Ogrodnik nowicjusz obsiał grządki w ogrodzie,
swe dzieło podziwiać zachodził tam co dzień.
Rosną, zielone, w miniaturce gaje,
lecz większe, których nie siał, tak mu się wydaje.