piątek, 11 listopada 2011

Aparat się znalzł

 Trochę ciasno, ale ciepło.

Grunt to wyszorować porządnie zęby, nawet jeśli ich się jeszcze ich nie posiada.

 Szkoda malować nawet bejcą.

 Lepiej zrobić to co kot.

 Tymczasem na sawannie bawoły pasą się spokojnie...


 Teraz trzeba trochę pogalopować!


 Poczekajcie na mnie!

 Tak, wogóle to u nas też jesień.



Krasnoludki jednak nie w lesie tylko w jeepie siedzą.

Mamy wyrabiającej ciasto na szarlotkę strzegą małe, domowe (nie mylić z udomowione) wampirki.

czwartek, 10 listopada 2011

Zagadka stolarza niemocy wyjaśnia się jak z procy

Problem z noszeniem desek wyjaśnił się sam, jeszcze tego samego popołudnia. Zaczęło się niewinnie, bólem głowy o piątej rano, czyli porze pierwszego śniadania Ani, która zmiany czasu nie przyjęła do wiadomości. Ja tą zmianę zaakceptować muszę ale nie potrafię jej zrozumieć. Szkoda, że w Polsce są dojarki automatyczne, na Białorusi dojarki, panie dojarki, udały się z delegacją do Wielkiego Wodza i pożaliły się, że krowy dojone o innej godzinie są zdenerwowane i dają mniej mleka. A ten pochylił swe królewskie czoło nad pełnym wymieniem i … sprawę rozpatrzył pozytywnie.
Wracając do tematu, we wtorek jak zwykle, najpierw jedno dziecko należy nakarmić, przewinąć, ubrać w brudne portki, bo czyste i tak po godzinie aktywności ich właścicielki, która jest ostatnio entuzjastką dłubania w podłogowych szparach, wyjadania resztek węgla z okolic pieca, wczołgiwania się za kanapę, zamieniłby się w szarą szmatkę, szczodrze przyozdobioną pękami kociej i psiej sierści. Potem drugie dziecko bardzo niechętnie nastawione do wstawania i wszelkich z tym związanych czynności trzeba jakoś ustawić do pionu, w tym czasie pierwsze dziecko sadzi kupę i robi się głodne. Opanowawszy jako tako sytuację trzeba to towarzystwo zawieźć w odpowiednim momencie, nie dopuszczając do powtórzenia się cyklu, do przedszkola i żłobka. Wracając należy tylko jeszcze złapać konie, które uciekają namiętnie z małego pastwiska (tylko niecałe dwa hektary), gdzie mają wiatkę i sianko. Wciąż uważają, że listopadowa trawa jest pod każdym względem lepsza od siana i że na małym pastwisku już całą zjadły, co według mnie nie jest prawdą, ale ja tylko człowiekiem jestem i na zielonym się nie znam.
Uporawszy się z porannymi czynnościami wreszcie można wrócić do stolarstwa, ale sprężać się trzeba bo dzień krótki, deski należy raz malnąć, potem szlifnąć i malnąć powtórnie, a tu jeszcze do Krakowa jechać wypada na umówione spotkanie. Więc stolarz bez warsztatu, nosi te swoje deski z korytarza do ogrodu, ale jego nóżki, zwykle wierne i zawsze gotowe nosić resztę stolarza, tam gdzie jego głowa szalona wymyśli, jakieś powolne i niechętne się zrobiły. Ale głowa uparta nie odpuszcza, -dam wam wieczorem poleżeć- próbuje przekupstwa w stosunku do nóżek a tu już rączki jakieś takie załamane się robią i zimno tak jakoś.
Norma nie wykonana a już trzeba jechać do miasta, po spotkaniu zakupy, trochę nie takie jak miały być, bo samopoczucie coraz dziwniejsze, ale w domu okazuje się że najważniejsza rzecz czyli jedzenie dla wrzeszczącego o nie kota jednak zostało dostarczone. W samochodzie dreszcze, bolą wszystkie stawy, wreszcie dociera do mnie, że może jestem chora, jadę od razu po jedno dziecko i dzwonię po pomoc, bo czuję, że sił w zapasie już niewiele. Jeszcze wnoszę deski, bo zawilgną, rozpalam domowe ognisko w kominku i piecu, pozwalam Zosi z góry na wszystko, i z trudem wchodzę po schodach do sypialni, po drodze kradnąc kołdry całej rodzinie. Kładę się i mierzę gorączkę, prawie 39, czyli walczę.
Do wieczora w lekkiej maglinie, słyszę fragment jakiejś rozmowy Zosi i K: - tato, ale mówiłeś, że tu są małe węże, co mają dwa duże ząbki, - mówiłem, że są małe węże, ale nie wiem jakie mają ząbki - słyszę zmęczony głos K. Widocznie temat zębatych węży ciągnie się od dłuższego czasu.
Dzień następny w stanie lekkiej nieważkości, czytam gazety z całego tygodnia, żałując, że nie zdążyłam zrobić łóżka, leżeć na materacu boleści, brzmi okropnie, brak mi też stolików nocnych, które już rozrysowałam. Moja babcia i prababcia nazywały te mebelki nakaslikami.
Żeby chwilowo zakończyć wątek stolarski, dodam tylko, że u nas w sypialni, oprócz mnie leży przygotowana do skręcania półka dla Zosi i szafa dla Ani a w salonie szafki kuchenne. Krasnoludki zwąchawszy grypę na długo przed wystąpieniem pierwszych objawów, z hejho na ustach udały się do lasu i urządziły się tam na czas zarazy.
A ja dzisiaj czuję się na tyle dobrze, że pierwsze pół dnia przespałam a teraz siedzę z nogami w kominku i staram się wywiązać z obietnicy. Zdjęć nie dodają, bo nie wiem, gdzie jest aparat. Spanie w dzień to niesłychany luksus, K uważa, że ponieważ trochę przesadzam próbując robić wszystko naraz, mój organizm ucieka w chorobę i tym samym zmusza mnie do odpoczynku. Pamiętam opowieść znajomej, która wylądowała w szpitalu z powodu jakiegoś urazu, kuracja przebiegała prawidłowo, tylko lekarze byli zaniepokojeni, ponieważ cały czas spała, czasem tylko coś jedząc. Po czterech dniach przeciągnęła się, wstała i powiedziała: - no wreszcie mogłam gdzieś się spokojnie wyspać.

wtorek, 8 listopada 2011

Już niedługo...

Już niedługo, o tym, że najtrudniejsze w pracy stolarza jest noszenie desek, o koniu, który lubi jeść wszystko porządnie zapakowane oraz z życia krakowskiej kamienicy na wyrywki. Zapraszam.