poniedziałek, 26 grudnia 2011

Świąteczne rzężenia syreny

- Anioł leci na choinkę, żeby się powiesić- wyjaśniła mi Zosia, zgniatając w łapkach jakiegoś białego, skrzydlatego. Bolały mnie trochę plecy, bo idąc karmić konie odkryłam ślizgawkę pod choinką. Leżąc na niej i zastanawiając się dlaczego nakarmiłam się owsem, trochę ją odśnieżyłam, żeby nikt inny nie musiał już jej odkrywać. Tak było tuż przed Wigilią na którą już zjeżdżała wygłodniała rodzina. Zamiast karpia w wannie, przez cały dzień pływały dzieci, żeby nie brudziły odświętnych ubranek. Ania w przerwie nakarmiła mlekiem kota ze swojej butelki, a Beza ( pies, nie dziecko) zjadła michę sfermentowanych jabłek, których nie zdążyłam wynieść na kompost. Były chwile, kiedy spoglądałam tęsknym wzrokiem w stronę choinki....
Pierwszej świątecznej nocy wyrwały nas z ciężkiego świątecznego snu, straszliwe charkoty i rzężenia,  gulgotanie i jakby świst wieloryba. Wymyśliłam, że zalewa nas woda z kaloryferów, ale jakoś nie mogłam poderwać się na nogi, przeszkadzał wigilijnie wypełniony brzuch . Po szybkim śledztwie okazało się, że przeraźliwe odgłosy wydawała wykąpana lalka Zosi, syrenka Arielka, której zaszkodziło moczenie się w wannie. Zwykle po naciśnięciu okropnie śpiewała, nikt nie przewidział, że po namoczeniu wydawać będzie  odgłosy towarzyszące agonii w morskich odmętach. Okazało się, że to dopiero był wstęp do występu, bo około piątej rano, czyli na etapie wysychania, zaczęła śpiewać i nie dało się jej wyłączyć. Przed szóstą zaczęła śpiewać Ania, której się nie wyłącza, tylko zatyka butelką z mlekiem. Zaczęły się Święta.

A teraz życzenia całoroczne, dlatego nie czuję się spóźniona, hi, hi

Życzę Wam nieosiągnięcia i niespełnienia,
życzę Wam nieustawania, niepokoju, dążenia,
niezadowolenia, niesytości,
i wielkiej życzę radości
w waszym parciu do doskonałości.
Życzę wielkiego głodu
dnia następnego,
i tego chłodu,
który serca gorącego
nie przestraszy. Lecz do walki zmusza,
z bylejakością, ignorancją, obojętnością,
by nie wchłonęła nas medialna głusza.
Życzę sobie Was. Waszą miłością,
nadzieją, niepokorą
napełniam czaszę sporą
i piję Wasze zdrowie.
Czołem Panie i Panowie!




piątek, 9 grudnia 2011

Bo nie ma dżemu

- Mamo, mamo, pamiętam to miejsce – krzyczy do mnie Zosia, gdy mijamy jakiś zakręt. - To bardzo dobrze Zosiu- mówię automatycznie - widzisz, jaka jestem pamiętnica – dociera do mnie dumny głosik z tylnego siedzenia.
- Zosiu, ty obejrzysz dobranockę, a ja szybko skoczę po słupki do W.- dobrze – odpowiada nie myśląc Zosia. Za chwilę przypomina sobie, że coś jej tłumaczyłam i pyta : - a czemu? - bo nie ma dżemu - mówi tata Zosi. - Wychodzę – krzyczę po chwili. - A, idziesz po dżem- stwierdza Zosia upychając kota do pudełka.
O 6.30 Ania demoluje pokój Zosi, wdrapuje się na jej łóżko w celu zdarcia ze ściany obrazka. Żeby było wygodniej siada Zosi na głowie. Zosia śpi. Przez godzinę młodsza siostra powtarza manewr pięć razy, zaczynając od pokonania na czworaka schodów na górę. Między wspinaczkami, dla urozmaicenia włazi na kanapę i zdziera mapę ze ściany. W końcu budzę Zosię.
- mamo, mamo, oko patrzy- moje oko patrzy na zegar i widzi, że jest 22. - idę do Zosi, pokazuję jej księżyc, udowadniam, że to jego światło maluje dziwne obrazy i powoduje, że bałagan na stoliku rzuca fantazyjny cień. Wychodząc odwracam głowę, z krzesełka Zosi patrzy na mnie para nienaturalnie wielkich białych oczu, należących do kraba-poduszki.
- Zosiu, jedz proszę Cię, bardzo się śpieszę – zwracam się do przelatującej obok i łomocącej w podłogę, niczym stu-nogi pocisk córeczki. - mamo, nie widzisz, że tam siedzi niewidzialna Zosia- pocisk z rozwianym włosem, zamachał ręką w stronę stołu. Spojrzałam, niewidzialnej Zosi na pewno tam nie było, za to jak najbardziej widzialny kot skończył właśnie śniadanie i popijał kakaem, mocząc łapę w kubku.


piątek, 11 listopada 2011

Aparat się znalzł

 Trochę ciasno, ale ciepło.

Grunt to wyszorować porządnie zęby, nawet jeśli ich się jeszcze ich nie posiada.

 Szkoda malować nawet bejcą.

 Lepiej zrobić to co kot.

 Tymczasem na sawannie bawoły pasą się spokojnie...


 Teraz trzeba trochę pogalopować!


 Poczekajcie na mnie!

 Tak, wogóle to u nas też jesień.



Krasnoludki jednak nie w lesie tylko w jeepie siedzą.

Mamy wyrabiającej ciasto na szarlotkę strzegą małe, domowe (nie mylić z udomowione) wampirki.

czwartek, 10 listopada 2011

Zagadka stolarza niemocy wyjaśnia się jak z procy

Problem z noszeniem desek wyjaśnił się sam, jeszcze tego samego popołudnia. Zaczęło się niewinnie, bólem głowy o piątej rano, czyli porze pierwszego śniadania Ani, która zmiany czasu nie przyjęła do wiadomości. Ja tą zmianę zaakceptować muszę ale nie potrafię jej zrozumieć. Szkoda, że w Polsce są dojarki automatyczne, na Białorusi dojarki, panie dojarki, udały się z delegacją do Wielkiego Wodza i pożaliły się, że krowy dojone o innej godzinie są zdenerwowane i dają mniej mleka. A ten pochylił swe królewskie czoło nad pełnym wymieniem i … sprawę rozpatrzył pozytywnie.
Wracając do tematu, we wtorek jak zwykle, najpierw jedno dziecko należy nakarmić, przewinąć, ubrać w brudne portki, bo czyste i tak po godzinie aktywności ich właścicielki, która jest ostatnio entuzjastką dłubania w podłogowych szparach, wyjadania resztek węgla z okolic pieca, wczołgiwania się za kanapę, zamieniłby się w szarą szmatkę, szczodrze przyozdobioną pękami kociej i psiej sierści. Potem drugie dziecko bardzo niechętnie nastawione do wstawania i wszelkich z tym związanych czynności trzeba jakoś ustawić do pionu, w tym czasie pierwsze dziecko sadzi kupę i robi się głodne. Opanowawszy jako tako sytuację trzeba to towarzystwo zawieźć w odpowiednim momencie, nie dopuszczając do powtórzenia się cyklu, do przedszkola i żłobka. Wracając należy tylko jeszcze złapać konie, które uciekają namiętnie z małego pastwiska (tylko niecałe dwa hektary), gdzie mają wiatkę i sianko. Wciąż uważają, że listopadowa trawa jest pod każdym względem lepsza od siana i że na małym pastwisku już całą zjadły, co według mnie nie jest prawdą, ale ja tylko człowiekiem jestem i na zielonym się nie znam.
Uporawszy się z porannymi czynnościami wreszcie można wrócić do stolarstwa, ale sprężać się trzeba bo dzień krótki, deski należy raz malnąć, potem szlifnąć i malnąć powtórnie, a tu jeszcze do Krakowa jechać wypada na umówione spotkanie. Więc stolarz bez warsztatu, nosi te swoje deski z korytarza do ogrodu, ale jego nóżki, zwykle wierne i zawsze gotowe nosić resztę stolarza, tam gdzie jego głowa szalona wymyśli, jakieś powolne i niechętne się zrobiły. Ale głowa uparta nie odpuszcza, -dam wam wieczorem poleżeć- próbuje przekupstwa w stosunku do nóżek a tu już rączki jakieś takie załamane się robią i zimno tak jakoś.
Norma nie wykonana a już trzeba jechać do miasta, po spotkaniu zakupy, trochę nie takie jak miały być, bo samopoczucie coraz dziwniejsze, ale w domu okazuje się że najważniejsza rzecz czyli jedzenie dla wrzeszczącego o nie kota jednak zostało dostarczone. W samochodzie dreszcze, bolą wszystkie stawy, wreszcie dociera do mnie, że może jestem chora, jadę od razu po jedno dziecko i dzwonię po pomoc, bo czuję, że sił w zapasie już niewiele. Jeszcze wnoszę deski, bo zawilgną, rozpalam domowe ognisko w kominku i piecu, pozwalam Zosi z góry na wszystko, i z trudem wchodzę po schodach do sypialni, po drodze kradnąc kołdry całej rodzinie. Kładę się i mierzę gorączkę, prawie 39, czyli walczę.
Do wieczora w lekkiej maglinie, słyszę fragment jakiejś rozmowy Zosi i K: - tato, ale mówiłeś, że tu są małe węże, co mają dwa duże ząbki, - mówiłem, że są małe węże, ale nie wiem jakie mają ząbki - słyszę zmęczony głos K. Widocznie temat zębatych węży ciągnie się od dłuższego czasu.
Dzień następny w stanie lekkiej nieważkości, czytam gazety z całego tygodnia, żałując, że nie zdążyłam zrobić łóżka, leżeć na materacu boleści, brzmi okropnie, brak mi też stolików nocnych, które już rozrysowałam. Moja babcia i prababcia nazywały te mebelki nakaslikami.
Żeby chwilowo zakończyć wątek stolarski, dodam tylko, że u nas w sypialni, oprócz mnie leży przygotowana do skręcania półka dla Zosi i szafa dla Ani a w salonie szafki kuchenne. Krasnoludki zwąchawszy grypę na długo przed wystąpieniem pierwszych objawów, z hejho na ustach udały się do lasu i urządziły się tam na czas zarazy.
A ja dzisiaj czuję się na tyle dobrze, że pierwsze pół dnia przespałam a teraz siedzę z nogami w kominku i staram się wywiązać z obietnicy. Zdjęć nie dodają, bo nie wiem, gdzie jest aparat. Spanie w dzień to niesłychany luksus, K uważa, że ponieważ trochę przesadzam próbując robić wszystko naraz, mój organizm ucieka w chorobę i tym samym zmusza mnie do odpoczynku. Pamiętam opowieść znajomej, która wylądowała w szpitalu z powodu jakiegoś urazu, kuracja przebiegała prawidłowo, tylko lekarze byli zaniepokojeni, ponieważ cały czas spała, czasem tylko coś jedząc. Po czterech dniach przeciągnęła się, wstała i powiedziała: - no wreszcie mogłam gdzieś się spokojnie wyspać.

wtorek, 8 listopada 2011

Już niedługo...

Już niedługo, o tym, że najtrudniejsze w pracy stolarza jest noszenie desek, o koniu, który lubi jeść wszystko porządnie zapakowane oraz z życia krakowskiej kamienicy na wyrywki. Zapraszam.

czwartek, 27 października 2011

O hucule słów kilka dla Szarego Wilka

Niewątpliwą zaletą jest to, że łatwiej się na hucuły wsiada. Teraz poważniej. Czy są zdrowsze i bardziej wytrzymałe ? Mało kto zamyka hucuły w boksie, zdecydowana ich większość ma do dyspozycji duże pastwiska, nie tylko zabłocone, przystajenne wybiegi, które są udziałem dużych koni. Wydaje mi się, że konie trzymane w ten sposób muszą być zdrowsze, rzadziej mają kłopoty z trawieniem (chodzi o ruch), z układem oddechowym, ze stawami i ścięgnami, z kopytami i … z głową. Ta prosta zależność dotyczy także koni ras dużych, trzymanych w bardziej naturalnych i humanitarnych warunkach.( niż w murowanej stajni z pięknymi klatkami, gdzie spory odsetek więźniów jest chorych psychicznie)
Wracając do hucułów, znane mi są wśród nich przypadki: bardzo często występującej lipcówki, choroby genetycznej, której rozwój nastąpił po boomie na hucuły, wspomaganym przez Unię Europejską, dającą dotacje i Związki Hodowców Koni dające licencje chorym ogierom (widziałam takiego na aukcji w bardzo dużej stadninie) oraz dopuszczające do hodowli chore klacze. (duża liczba hodowców sprzedaje takie konie w zimie, kiedy objawy są słabo widoczne) , mięśniochwatu, kolek, udaru mózgu ( z winy jednego pana, który wypasa te konie na małych pastwiskach bez skrawka cienia), widziałam też zgony z powodu reakcji na środki znieczulające i z powodu niewydolności serca.
Prawdą jest, że lepiej wykorzystują pasze, co jest ważne przy małych lub słabej jakości pastwiskach. Żeby dobrze wyglądały w zimie siana muszą zjeść tyle ile duże konie. Mówię o chowie wolnowybiegowym.
Co do jazdy, to w ogóle nie ma porównania, hucuły są słabsze i dużo wolniejsze, może jedynie są w stanie nosić większe ciężary w stosunku do masy ciała. Nie wiem dlaczego duzi i ciężcy mężczyźni lubują się w jeździe na tych małych konikach, co wygląda dość żałośnie.
Również bajką jest, że radzą sobie lepiej w terenach górzystych, w okolicy gdzie mieszkam nie brakuje stromych zjazdów i podjazdów i zauważyłam, że moje duże konie po prostu nauczyły się chodzić w takim terenie. Bardzo dobrym treningiem jest dla nich bieganie po dużym i nierównym pastwisku. Widziałam jak niewytrenowane, młode hucuły wywracały się w trudnych miejscach pod, w stosunku do ich masy ciała, dużym ciężarem, nawet lekki jeździec może swoim brakiem umiejętności przyczynić się do utraty równowagi. Dla większego konia nie będzie miało to takiego znaczenia.
Jeśli chodzi o skoki, to tylko ogiery huculskie mają serce do walki, chociaż niektórzy twierdzą, że metr to i krowa przeskoczy.
Na setkę hucułów około 10 procent nadawało się do przyjemnej i bezpiecznej jazdy, szczególnie nie polecam tych koni dzieciom. Mając krótką, grubą szyję w sposób doskonały radzą sobie z każdą słabością jeźdźca. Na oko są bardziej flegmatyczne, ale to pozory, gdy tylko dasz takiemu więcej wodzy potrafi pod byle pretekstem rzucić się galopem (raczej galopkiem) i nim się zorientujesz wryje się z tobą np. w gęste krzaki, co nie należy do przyjemności. Ze mną hucuł wpadł do dziury większej od niego i tam się wywrócił, skończyło się potłuczeniem, ale musiałam wracać piechotą. Również łatwiej z nich spaść, z przodu i z tyłu jest dużo mniej powierzchni ratunkowej.
Wydaje mi się, że są bardziej inteligentne, wymusiły to warunki w jakich żyły, ale obraca się to przeciwko człowiekowi. O czym już pisałam momentalnie wyczuwają, kto na nich siedzi. Kiedyś przyjechali do mnie kupcy po konie do super ośrodka, bardzo im się spodobały dwa moje hucuły ( te mieszczące się w dziesięciu procentach), powiedziałam, że jeśli chodzi o wierzchowce dla dzieci to pomysł średni, ale.... klient nasz pan. Po jakimś czasie zadzwoniłam do nich, na pytanie jak się sprawują hucuły zapadła długa cisza. Po chwili usłyszałam: - co jazdę zrzucają nam dzieci, wsiadam (opowiada rozmówczyni jeżdżąca sportowo), koń aniołek, robi wszystko, co ja chcę, wsiada dziecko i po dwóch minutach leży. Zaproponowałam wymianę na duże konie z czego skwapliwie skorzystali.
A na koniec sprawa dość oczywista, jeśli chodzi o jadę po lesie to na mniejszym koniu nie trzeba się tak schylać z powodu gałęzi. Jest to niewątpliwa zaleta hucułów.

 To zdjęcie było już chyba kiedyś prezentowane na blogu, ale doskonale ilustruje mój tekst. Po prawej klacz wielkopolska Eureka, która cały rok spędza na pastwisku, do dyspozycji mając tylko otwartą wiatę. W środku Zosia na mocno skundlonym arabie. Próba jazdy na hucule skończyła się tym, że konik najpierw wyszarpał jej wodze a potem poszedł się paść na co maleńki jeździec nie miał wpływu.

wtorek, 18 października 2011

Bo

Nie piszę nic, bo:
  • bo dzieci
  • bo konie
  • bo usiłuję odgruzować dom
  • bo ogród
  • bo zostałam stolarzem
  • bo aparat nie chciał robić zdjęć
  • bo wieczorem bardzo chce mi się spać
Czyli po prostu nic nie robię, ale w końcu zejdę z tej kanapy i napiszę coś, nie skreślajcie mnie jeszcze.

Aparat fotograficzny zbuntował się na jakiś czas, po tym, jak przewiozłam go na koniu w szybkim tempie po lesie. Był do mnie bardzo ściśle przytroczony, co jest ważne i każdy kto próbował wozić na koniu coś oprócz siebie wie o tym doskonale. Coś jednak wcześniej udało mi się sfotografować.

 Las bukowy posiekany słońcem.

 Zdjęcie artystyczne bez używania programów graficznych.

 Uciekający mąż.


 A tu już przygotowania do ręcznych robótek, deski kupuję, ale może kiedyś Aneta z http://nietylkomeble.blogspot.com/ udzieli mi jakiś lekcji z pozyskiwania desek w zakresie własnym. Co ciekawe po tym jak zrobiłam już półki dla dzieci odkryłam jej bloga. Fajnie. Bo znajomi z niedowierzaniem podchodzą do moich stolarskich prac. Z czasem się przyzwyczają.

Ale tak naprawdę to wszystko za mnie robią krasnoludki, ale to tajemnica.

jak wstałam rano, to okazało się, że krasnoludki powiesiły już pierwszą partię półek w kuchni.

I jeszcze zdjęcie półek Zosi.

A na koniec wierszyk mi się napisał:

Bo

Bo dzień jest za krótki,
giną minutki,
godziny i dnie
w szalonym tym śnie,
śnionym na jawie,
trochę tam smutno, trochę wesoło,
trochę tam straszno, acz bardzo ciekawie,
pędzi po prostej lub wiruje wkoło,
w szalonym tym śnie,
czy to jest życie, czy ja ciągle śpię?

środa, 28 września 2011

Czy mogę Ci ponieść mysz?

Pani Wilgoć tańczy w wąwozie, perełki wody z jej wirującej sukienki przywarły do naszych okien. Noc należy do niej, ale z brzaskiem dnia wycofa się głęboko w cień, skryje pod liśćmi, wciągnie swoje mokre wstążki i falbany pod kamienie, między wysokie trawy schowa buciki. Królowa nocy, teraz szaleje, mgiełką swojego oddechu okrywa zapomnianą piłkę, porwany przez wiatr Zosiny rysunek, ze sztywnego papieru zamienia w obwisła szmatkę. Słyszę jak mości się w fotelu na tarasie, nad ranem będzie kapać z niego woda.
Używaj sobie do woli, nie zapomnij tylko zniknąć nad ranem, bo słońce złapie cię gorącymi rękami, wykręci jak skarpetkę i wysuszy na wiór na moim sznurze do wieszania prania. A wtedy ja rozkruszę to co z Ciebie zostanie do papierowej torebki i podpiszę: Wilgoć w proszku, stosować na nadmierną suchość. Widzę, że trochę odbiegłam od tematu.

W sierpniu, Zosia była moim cieniem, wszędzie za mną chodziła. Wzięłam z domu pojemnik z odpadkami organicznymi, a z trawy przy tarasie podniosłam za ogon zgładzoną przez kota mysz. I tak przemierzałyśmy ogród, w stronę kompostu, ja niosąc w jednej ręce pojemnik, a w drugiej dyndające znalezisko i Zosia, która nie była w stanie oderwać od niego oczu. W końcu nie wytrzymała: - mamo, czy mogę ci ponieść mysz ?

czwartek, 28 lipca 2011

Szał zielonych ciał

Nie było mnie długo. Wiem. Trochę mi wstyd. Niektórzy się martwili, ale, ale, ale. Zawsze są jakieś ale. Między innymi ale, wyjechaliśmy na wakacje. Chociaż dom i konie były pod opieką, to jednak czułam wyraźną niechęć do ogłaszania tego w internecie.
 To nie Wenecja, a Chioggia, tam można spacerować z dziećmi nie ryzykując, że zostanie się zepchniętym do kanału przez następna falę turystów. Podobno z powodu brzydkiej pogody we Włoszech (tak, lało i wiało), która spowodowała masowy odpływ poziomych plażowiczów i ich przemianę w pionowych turystów, zrobiono osobne wejścia dla mieszkańców i obcych. Podobno niektórzy nie byli w stanie dojść do swoich domów.
A tymczasem w ogrodzie szał zielonych ciał.
Pierwszy delikatnie różowiejący na buzi pomidor.

Przed wyjazdem jedliśmy już smażoną cukinię. Po przyjeździe zupę z cukinii, jemy leczo z cukinią, a po nim będziemy jeść smażoną cukinię. Może jest jeszcze deser z cukinii ?? 

Ogórki jem w całości, jako zagryzaki między posiłkami.
No dobra. Dostałam od koleżanki jabłka, tak kwaśne, że nie zdoławszy ich jeść musiałam upiec szarlotkę. Tylko kto zjadł mi już połowę?!
Sałata była bardzo dobra, ale resztę zjadły ślimaki, są w trakcie zjadania kalarepek, brokułów i kalafiorów.
Czy ktoś wie jak się przechowuje marchewkę, podobno w piwnicy w piasku. Czy ktoś praktykował ? Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie, ale, ale, ale poprawy, systematyczności nie obiecuję.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Zapomniałam aparatu

Ciągle mi się to zdarza, a zdjęcia z mojej komórki nie są dobrej jakości. Przez to nic nie napisałam o tym, że w przedostatni piątek, sobotę i niedzielę byłam z dziećmi zaproszona w trzy różne piękne miejsca, które wymykają się słowom. Pozostają w mojej pamięci trzema obrazami, do których będę powracać w jesienne wietrzne popołudnia i podawane na deser po obiedzie zimowe wieczory. Stare piekne mieszkanie z widokiem na Wisłę i klasztor Norbertanek, południe Francji wyczarowane pod Krakowem ze starego domu, stodoły, sadu i dobrego smaku i wreszcie niedzielne popołudnie spędzone w wielkim ogrodzie gdzie czarny kot, dwa psy, dwa pawie i trójka dzieci w pełnej komitywie cieszyły się pięknym dniem.
Czasem jednak poświęcam się aż tak bardzo, że biorę niewygodny, duży aparat na konny spacer, by podzielić się widoczkami oglądanymi z końskiego grzbietu.



 Chyba zostanę na tej czereśni.

 Na pewno zostanę!
 I po jeździe.

W ostatni piątek dostaliśmy zaproszenie na Dzień Rodzinki, Zosia jak zwykle czerpała pełnymi garściami..
 i w każdej konfiguracji....
 także kulinarnie.
 Na koniec trochę minek Ani:




poniedziałek, 30 maja 2011

Zwisaki

- Zosia, co ty wyprawiasz – wykrzyknęłam, widząc, że moja pomagierka usiłuje postawić do pionu pięknie zwisające kwiaty, podobne do werbeny ( już zapomniałam jak się nazywają).
- To ma wisieć – dodałam jeszcze, widząc, że jest mocno zbita z tropu.
- aaaaaaaaa, to są zwisaki. I wszystko stało się jasne.
Szaleję w ogrodzie, dosadzam co jeszcze można. Szaleństwo zaś polega na tym, że jak pierwsi osadnicy walczę o każdą piędź ziemi ( Piędź – dawna miara długości, określana jako odległość między końcami kciuka i palca środkowego, wg wikipedii, przytaczam definicję, bo sama dokładnie tego nie wiedziałam, a chodziło mi o to, jak to jest mało ) z potężnymi systemami korzeniowymi. Gdy ciągnęłam za jeden, szczególnie długi, zachwiało się drzewo u sąsiada. Żartowałam. Ledwo żyję, dobranoc.

czwartek, 26 maja 2011

Dla mamy

Moja mama zawsze miała sto nóg,
na obcasach, po wiekowych parkietach,
co od rana robiły stuk-puk,
zaaferowana, biegła w piruetach.

Wczorajsze zmęczenie mięła w rękach, jak papier
na podpałkę,
szybko zapalała zapałkę.
W jednym czasie, w dwóch miejscach mogła być na mapie,
po węgiel biegła do piwnicy
i na pierwszym piętrze kamienicy,
w naszym mieszkaniu,
robiąc śniadanie
w kuchni, była też w pokojach,
siedziała w okularach, grzebiąc w jakiś zwojach
papieru, które były referatem na konferencję,
gdzieś w Londynie, Duszanbe, Walencji.

Stuk-puk do pracy a potem,
przy lampie wabiła ćmy,
noc odsuwając pióra stukotem,
by spełnić głupie, dziecięce sny.
A my,
nigdy z bratem,
nie wiedzieliśmy co to jest brak i co to chłód,
nie mierzyliśmy się z ze światem,
od rano trwało kojące stuk-puk.

W tych ciężkich czasach,
na stu obcasach
walczyła dla nas o dzień kolorowy
w powszednim morzu szarości,
każdy ranek był dla niej pustym pokojem, nowym
i codziennie,
niezmiennie,
nam chciała go mościć,
najmiększym w świecie dywanem,
utkanym
z wzorzystej, matczynej miłości.

Mała jak myszka, jak stu-nogi lew groźna,
walczyła o normalność, książki, ubrania, wakacje,
w upalne lato i w zimę mroźną.
O zwykłą dzisiaj, dobrą kolację.

Jak stróż, wiecznie czuwała
jak Bóg,
pod opiekę nas brała
i pod rękę, i szła z nami stuk, puk.....

środa, 25 maja 2011

Hocus pocus

Dzisiaj o szóstej rano K. wychodząc do pracy sięgnął po coś do tylnej kieszeni spodni.
- o cholera – wyrwało mu się, gdy niespodziewanie wyciągnął kartkę papieru. - To jest wierszyk, którego Zosia miała nauczyć się na dzisiaj, dostałem go jak odbierałem ją w poniedziałek.
Ledwie weszłyśmy do przedszkola a już usłyszałam, jak Pani mówi do dzieci: - a teraz zobaczymy czy nauczyliście się wierszyków! - idź do Pani i powiedz, że tata miał twój wierszyk w kieszeni i nie mogłaś się go nauczyć – poradziłam Zosi. - lepiej ty jej powiedz – powiedziała Zosia konspiracyjnym szeptem. Powiedziałam.
Popołudniu zaczęłyśmy się uczyć wierszyka. Zosia miała w rączce niewielką kartkę z wydrukowaną zwrotką i jak zwykle robiła w tym czasie kilka rzeczy naraz. W pewnym momencie włożyła papier do szuflady i zamknęła. Gdy ją wysunęła z powrotem wierszyka nie było. Szukałyśmy pod łyżeczkami, gdzie był widziany po raz ostatni, pod wszystkimi sztućcami, pod wkładkami, w szufladzie poniżej, na podłodze. Nigdzie nie było.
I co teraz, kto powie jutro Pani w przedszkolu, że Zosia znowu nie umie wierszyka, bo co prawda tata wyjął go z kieszeni, ale potem włożony do szuflady natychmiast się zdematerializował. I kto w to uwierzy.

Przypomniała mi się opowieść koleżanki, która pozostawiła synka pod opieką męża i wyjechała na kilka dni. W tym czasie zadano jakąś trudną pracę domową, polegającą na skonstruowaniu czegoś, niestety nie pamiętam czego. Mąż z synkiem obeszli sąsiadów w poszukiwaniu rzeczy niezbędnych do odrobienia zadania, bo nic nie mogli znaleźć u siebie. Potem dziecko wzięło się do pracy siedząc przy kuchennym stole, po czym zmęczone poszło spać. Na nieszczęście tego wieczora nieoczekiwanie w męża wstąpił demon robienia porządków.
Po powrocie koleżanka została delikatnie zagadnięta przez nauczycielkę syna: - czy u Państwa wszystko w porządku, bo mąż takie dziwne usprawiedliwienie napisał. I zademonstrowała kartkę na której było napisane: Syn nie przyniósł pracy domowej, bo wyrzuciłem ją do kosza.

P.S.
Wsadziłam do szuflady obrzydliwy sweter należący do K. Zajrzę jutro rano.

wtorek, 24 maja 2011

Maj

Jak pachnie, jak pachnie, jak pachnie ten maj,
rozrasta, rozpełza zielony się raj.
Strzela pąkami, dudni ulewą,
spadochron z liści rozdał już drzewom.

Zasłony dymne z pyłków rozwiesza,
wrogów swych gubi w zielonych pieleszach,
wabi i nęci w splątane gęstwiny.
Na ścieżce powrotnej, kolczaste maliny
sadzi natychmiast i z pokrzywą plecie,
widzimisię jego – czy powrócisz teraz czy dopiero w lecie.
Tych ludzi dziwnych, naiwnych mami i gubi,
ach ten maj psotnik, jak on to lubi!

Lecz gdy za lata równiną, za górą jesieni,
ustawią się wojska w lodowym pancerzu,
śnieg, mróz i wiatr, żołnierz przy żołnierzu,
jeden zimny oddech i wszystko się zmieni.

Odda i podda zielony ten kraj,
psotnik, zalotnik, taki to maj.

niedziela, 15 maja 2011

Husia świat

4.30- wstaje Ania.
Uchylam okno i wdycham zapach rosnącej trawy. Chłód wąwozu mija mnie obojętnie wchodząc do pokoju. Niesie ze sobą wyczuwalną arogancję niewykształconych jeszcze liści, których nabrzmiałe sokami żyły pulsują w takt wybuchających zielenią łąk. Są żywiołowe i samolubne. Przeczą istnieniu jesieni.

Kiedyś.
Mamo, ale jak to urodziłaś Anię?, - no.....Pan doktor zrobił mi dziurę w brzuchu i wyjął Anię. - pokaż- w oczach Zosi widać rosnące zainteresowanie, - nie mam już dziury, doktor wziął igłę i nitkę i zaszył. Z. nie potrafi ukryć rozczarowania ale natychmiast zadaje kolejne pytanie: -A czy dobrym kolorem?

Po przedszkolu.
Mamo ja Cię bardzo lubię!, - to bardzo miło Zosiu. - bo jak bym Cię nie lubiła, to by Ci było smutno. - i tylko dlatego mnie lubisz?, -tak.
- Zosiu zejdź z tej trampoliny, - nie mogę, bo mi nóżki same skaczą.
Gramy w szachy, na tyle na ile jest to z Zosią możliwe. - Dobrze mamo, dobrze, ale musisz jeszcze zawsze długo myśleć.

Kolacja.
- Mamo, a czy my mamy takie husia krzesło ? Po chwili konsternacji domyśliłam się, że chodzi o fotel bujany. - Nie. - Szkoda, ja bym chciała takie husia krzesło.

Wieczór.
- Wyjdź z tej wanny!, - Nie mogę, pupa mi się przykleiła.
Około 21 wsadzam jedną nogę pod prysznic i już , już...prawie jestem pod strumieniem gorącej wody, gdy słyszę z góry: - Mamusiu!, -słucham -warczę, - mamusiu, bo coś mi zaburczało w brzuszku. - O nie, nic mnie to nie obchodzi, trzeba było nie opychać się lodami, tylko zjeść kolację, powiedz brzuszkowi, że jutro zje jajko na śniadanie. - Takie w skorupce? – upewnia się brzuszek.
Otwieram okno, nie ma już zimowego zajączka i zimowego jelonka, które w pełnej zgodzie zjadły małą jabłoń. Owiewa mnie zapach intensywny, mocny, ale nie ma w nim zachłanności poranka. Palce nocy muskają czubki drzew. Zatrzymała już wiatr, który popołudniu rozkołysał morze traw. Nie mogąc płynąć czas przyczaił się do rana.
Teraz mam czas dla siebie, na pisanie, czytanie, przemyślenia. W związku z tym idę spać. Przed zaśnięciem myślę, że też chciałabym mieć takie husia krzesło.

poniedziałek, 2 maja 2011

Wiosenne przypadłości

Nie piszę nic ostatnio, bo nic się nie zmienia,
(pogoda tak tylko, jak w kalejdoskopie,
słońce zza chmur wyłazi zaraz po potopie)
dzień za dniem leci, wyglądam natchnienia.
Może go pod stół Ania gdzieś rano cisnęła,
może go Beza rozbawiona do ogrodu wzięła.

Choróbsko z kąta łapę swą chciwą wyciąga,
czasami mnie zmienia, chrypą w dziwoląga,
co nie może gadać żadną ludzką mową,
sprawia to, że więcej niż łopatą, głową,
ruszam. Nie tęgo się miewam,
od południa już ziewam.
Książek za to czytam ilość niebywałą,
dziś pożarłam jedną, cienką, za to całą.

Tylko tyle kroków, stawiam, ile muszę,
nawet, jeśli błagać, więcej się nie ruszę.
I tak czekam codziennie, Panowie i Panie,
aż mi to wiosenne przejdzie słabowanie.


A w moim ogrodzie...

Ogrodnik nowicjusz obsiał grządki w ogrodzie,
swe dzieło podziwiać zachodził tam co dzień.
Rosną, zielone, w miniaturce gaje,
lecz większe, których nie siał, tak mu się wydaje.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Pomnikomania w Parku Jordana

Nie wiem, co stało się z ostatnimi dniami, pamiętam, że w sobotę dzieliłam czas pomiędzy Anię, ogród a porządki w domu, z którymi wcale nie przesadzałam. Rychłe nadejście rodziny stało się raczej pretekstem do posprzątania miejsc prawie nie ruszonych od..... po namyśle wstyd się przyznać. Prawda jest taka, że zawsze jest coś ciekawszego do zrobienia.
Zosia pojechała do babci, do Krakowa i korzystała z miejskich rozrywek, typu jazda na rowerze po Parku Jordana. Ciekawe, bo jakby ktoś coś zepsuł w maszynerii czasu, mogłaby tam spotkać swoją mamę z poobijanymi kolanami, pędzącą na składaku, lub w cieniu sosny pasącą świnki morskie z koleżankami. Jazda na przedpotopowych, ciężkich wrotkach też sprawiała nam kupę radochy. Dopiero dziś mogę docenić jakich to cudów dokonywała jedna z matek, której córka (od razu tnę głowę wszelkim pomysłom, że o mnie tu mowa) codziennie wracała z dwoma okrągłymi jak spodki, dziurami na kolanach. Skąd brała nowe rajtki powszednie i niedzielne (w odświętnych to dopiero były dziury), w tych siermiężnych czasach, a może cerowała je co wieczór bardzo starannie. Cześć i chwała mamom z tamtych lat, choć wtedy nikomu nie śniło się o dzisiejszych problemach, bynajmniej nie wynikających z pustych sklepowych półek. Zimowe zabawy polegały na tarzaniu się w śniegu, aż do przemoczenia ubrań, co odbywało się na lekcjach wychowania fizycznego, polegających teoretycznie na zjeżdżaniu na sankach z górki w parku. Ociekając wodą chcieliśmy wzbudzić litość w nauczycielach prowadzących kolejne lekcje, co nigdy nie przynosiło efektu. Do naszych po szkolnych rozrywek należało także pędzenie z psimi zaprzęgami, szlakiem bohaterów Londona i Curwooda. Park Jordana grał Daleką Północ a nasze zwykle małe kundle były dzielnym Białym Kłem, wszystkie do spóły. Niekoniecznie chciały ciągnąć sanki, ale to też nie przeszkadzało nieustraszonym myśliwym i odkrywcom.
Dzisiejszy Park Jordana nie ma już tego dawnego ducha tajemniczości. Jest wygodny, nowe place zabaw ze specjalnym elastycznym podłożem, bieżnie, boiska, tereny dla akrobacji na rolkach i deskach, ścieżki zdrowia. Mały pociąg biorący we władanie obwód parku, szalone, ni to rowery, ni samochody na pedały, szerokie jak alejki, którymi podążają, spychając spacerowiczów na zaminowane pobocza. Wreszcie urządzenia do drenażu kieszeni rodziców, typu wielkie przeźroczyste kule na sznurku w sadzawce opodal górki, do których dzieci wchodzą na moment, żeby po raz kolejny w historii świata chodzić po wodzie. Taka zamknięta kula to świetne miejsce na przekazywanie zarazków, może iść w zawody ze słynnym saturatorem z mojej epoki. Jest, jak kiedyś i dzisiaj, robiona na poczekaniu wata cukrowa, ale w Wielką Sobotę zabrakło cukru.
Za moich czasów Park i Błonia poza niedzielami, były pustawe, ciche, przemierzane przez okolicznych mieszkańców, lub wytrwałych rowerzystów. Dziś dużo ludzi przyjeżdża samochodami. W ładną pogodę zajęte są wszystkie ławki, place zabaw z daleka rozkwitają kolorowo ubranymi dziećmi. Ale przecież po to są parki. Zosia jest zawsze zachwycona mnogością rozrywek, tylko nie wie jeszcze, że coraz mniej jest parku w jej ulubionym Parku Jordana. Coraz mniej trawy, tam gdzie kiedyś galopował po prerii Old Shatterhand, w postaci jej mamy dosiadającej znaleziony patyk, dziś jest nowy rozpasany plac zabaw, wypuszczający co jakiś czas z podziemi nowe odrosty huśtawek. By się bawić, a raczej korzystać, nie trzeba już używać wyobraźni, odwoływać się do książek.
Teraz bywam tam rzadko, ale chyba najbardziej uderzającą zmianą jest wysyp pomników Wielkich Polaków. Tylko dlaczego Park coraz bardziej przypomina cmentarz ? Wygląda na to, że do głosu dorwało się Stronnictwo Zwalczania Zieleni, bo coraz więcej trawy zalane zostaje asfaltem, by tworzyć placyki , do placyków nowe alejki, oczywiście na każdym placyku, na kamiennym cokole widnieje skamieniałe oblicze Zasłużonego Polaka. Nazwiska tak wielkie, że powinny wszelką porazić krytykę, strachem przed posądzeniem, że to przeciwko osobie, a nie miejscu głos się zabiera. Sto lat temu z okładem, w zamyśle projektanta, od początku istniał skwerek z pomnikami. Tyle, że założenie jego wynikało logicznie z przecinania się głównej alei z bocznymi, które zaprojektowano jako koło, na jego większym okręgu sławni mężowie skromnie wychylają nosy z nisz w grabowym żywopłocie. Na środku stoi pomnik doktora Henryka Jordana, ale uważam, że mu się takie centralne miejsce absolutnie należy. Będąc radnym Krakowa a równocześnie pomysłodawcą parku, sam go ufundował . Wyobrażacie sobie dzisiaj tak niedorzeczne zachowanie?? Będąc u władzy dawać innym ze swojego??! Przecież najpierw należy zafundować coś sobie za pieniądze innych, potem innym za ich własne pieniądze należy sfinansować swój pomysł, byleby nie był zbyt prozaiczny, jak na przykład łatanie dziur, czy naprawa ścieżek rowerowych po powodzi.
Wracając do tematu, nowe pomniki rozlazły się już we wszystkie możliwe strony. Przeczytałam przed chwilą, że po katastrofie rządowego samolotu w kwietniu 2010, natychmiast przygotowano serię zamachów na ocalałe trawniki.
Kiedyś Park był na obrzeżach Krakowa, otoczony wsiami, tonący w zieleni. Dzisiaj jest niewątpliwie parkiem miejskim. Dajmy spokój tym plackom trawy, które w nim zostały.
Dzięki swoim dzieciom wracam na ścieżki dzieciństwa i trzeba się pogodzić z tym, że niektóre z nich już nie prowadzą do zaczarowanych ogrodów, kończą się betonowym murem dzisiejszego świata. Czasem nawet wisi tabliczka: Wszelkie próby przenikania myślą surowo wzbronione.

piątek, 22 kwietnia 2011

Baba z jajami

Właściwie ta historia tylko poprzez tytułowe jaja ma jakikolwiek związek ze Świętami Wielkiej Nocy. Ale posłuchajcie. Koleżanka, nazwijmy ją Agnieszka, miała w niedługim czasie wyjść za mąż. Przed ślubem kościelnym obowiązkowo trzeba pomaszerować do spowiedzi świętej. Agnieszka bardzo chciała, żeby ta spowiedź była inna od wszystkich poprzednich, żeby bardziej przypominała rozmowę. Namówiła jakiegoś księdza i tak oto wymarzona spowiedź odbyła się w pokoiku na plebani. Głównie mówiła ona, o swoich wątpliwościach, o oczekiwaniach. Ksiądz niewiele miał do powiedzenia, przechadzał się od oka do drzwi, czasami coś tam dorzucił w stylu: - tak, tak, to trudne, - no tak, trzeba się modlić, wszystko przyjdzie z czasem. Potem zamilkł na dłużej. Agnieszka poruszyła jakąś trudną i ważną dla siebie kwestię i wtedy nagle duchowny stojący przy oknie ożywił się gwałtownie. Zabębnił palcami w parapet. Ze wzrokiem wbitym w podwórze, chwilę walczył ze sobą, aż w końcu wypalił: - O, baba z jajami. I nie zwlekając ani chwili dłużej, podkasał sutannę i wybiegł z pokoju.

Wobec powyższego,
przyznam się do tego,
że w połowie zdania porzucę każdego,
by cichutko, w kąciku, ale z wielkim smakiem,
spustoszenie poczynić w mazurkach z kajmakiem.

ŻYCZĘ WSZYSTKIM SPOKOJU I RADOŚCI !

środa, 20 kwietnia 2011

Nie wywołuj wilka z lasu

Poniedziałek, betonowy wilk

Nie wywołuj wilka z lasu,
lub przygotuj się zawczasu,
bo nie minie jedna chwilka,
a już ujrzysz obok wilka.

Dzień zapowiadał się nadzwyczaj spokojnie, przedpołudnie piękne i przyjemne, słońce, łagodny wietrzyk. Obowiązki głównie około domowe. Do czasu. Ale rozkoszujmy się jeszcze tą chwilą, gdy podgrzewana w plecki porannym słoneczkiem, spacerowałam z aparatem i sprawdzałam, czy wszystkie posadzone roślinki mają się dobrze.
                                 roślinki pokojowe miały się bardzo dobrze

                                 przeniesiony ziołowy ogródek też

                                wschodzi rzodkiewka, jestem dumna
                                plantacja pokrzyw ma się świetnie
                                 porzeczki zadowolone z życia
                                wszystkie kwiatki też

                                nic dziwnego, bo Ania nad wszystkim panuje

Po południu zapakowałam Anie i Bezę do auta i udałyśmy się po Zosię do przedszkola. Potem pojechałyśmy do kóz i koni.
                                 Zosia sypie kozom na głowę nasze odpadki kuchenne

Muszę przyznać, że przez cały dzień myślałam o budowie wiaty dla koni, tym razem już bliżej domu. Rozmierzałam, dumałam, liczyłam. Rozważałam sprawę betonu, bo takie nasze chałupnicze mieszanie w taczkach to straszna harówa. Więc może lepiej kupić gotowy....Aż tu nagle telefon do sąsiada: - nie chcecie trochę półsuchego betonu, bo już widzę, że mi sporo zostanie. - no chcemy powiedziałam i wyobraziłam sobie minę K, gdy wysiądzie z samochodu po dniu pracy, a ja wręczę mu łopatę i świder do ziemi i wytłumaczę, że to taki wieczorny relaks, wyciszenie przed snem po prostu.
Minę miał straszną, poszliśmy zobaczyć ten beton, wyjeżdżające od sąsiada majstry twierdziły, że i dwa dni wytrzyma. Rozmierzyliśmy wiatkę raz dwa, kibicowały pies i kot, mając nadzieję, że wykopiemy coś bardzo ciekawego na przykład do jedzenia, niemowlak zasiadł w roli obserwatora, a Zosia pomagała po swojemu. Złapała patyk, wbity w miejsce przyszłego słupa, który precyzyjnie ustawialiśmy od dłuższego czasu i z okrzykiem – teraz ja to gdzieś wbiję – popędziła przed siebie.
K zaczął wiercić dziury, zapadał zmrok, zadzwoniłam do młodego człowieka, który był bardzo chętny swego czasu do pracy w stadninie. Tym samym wszystko zostało odłożone do jutra.
Tata Zosi ( inaczej zwany K) zaczął jej opowiadać o wężach, o tym, że trzeba być ostrożnym w lesie i na łąkach. Przerodziło się to w dłuższe rozważania, bo ze strony Zosi było dużo wątpliwości, więc co jakiś czas przed, przy i po kolacji, wracała do tematu zwrotem:
-tato, pogadajmy jeszcze o tych wężach, czy jak mnie taki węż (oryginalna odmiana Zosi) zobaczy w lesie to mnie będzie długo gonił ?
- mamy w przedszkolu węża, wszyscy się go trzymamy jak idziemy na spacer, ale on nie żyje – uspokoiła nas.
W tym momencie za naszymi plecami, w kącie pokoju, w telewizorze, który zwykle niczego nie odbiera, poza przelatującymi samolotami, wyostrzył się obraz i panią siedzącą na kamieniu ugryzł wąż. Zaraz dostała drgawek i miotała się w konwulsjach. Musieliśmy poczekać, aż cudownie ozdrowieje, co na szczęście uczyniła bez ociągania. Zaraz przypadkiem znaleźli ją przedstawiciele jakiegoś afrykańskiego plemienia, specjaliści od medycyny ludowej. Przy okazji zrobiłam pamięciowy przegląd sąsiadów i wyszło niestety, że wszyscy są biali, niektórzy specjalizują się w zalewaniu robaka, inni noszą węże w kiszeni, ale na pewno nie będą chcieli o tym rozmawiać.
W każdym razie Zosia miała wielkie oczy, znowu trzeba było pogadać o wężach. Potem poszła się myć: - mamo, bo tu chyba jest wąż – doleciało z góry. Poszłam, węża nie było już w łazience bo poszedł do pokoju Zosi, więc musiałam spryciuli asystować we wszystkim.

Betonowy wtorek
Zosia trochę wcześniej pojechała do przedszkola, bo przyjeżdżał pomocnik. Mimo że dzień wcześniej wyjaśniałam mu chwilę, gdzie ma wysiąść i pójść, wysiadł i poszedł gdzie indziej. Pojechałam po niego. Resztę dziur wywiercił nawet sprawnie, mniej sprawnie zrobił skrzynki na części słupów wystające nad ziemię. Pojechaliśmy po beton, wyglądał jak wielka głowa cukru, sąsiad złapał ochoczo łopatę i ….. okazało się, że beton częściowo skamieniał. Już wiem, że ten beton trzeba odizolować od otoczenia bardzo dokładnie, jeśli chce się go użyć później. Wzięliśmy niecałą przyczepkę. Postanowiłam spróbować z jednym słupkiem. Po rozrobieniu z wodą średnio mi się spodobało to co zobaczyłam, więc czym prędzej wysypałam resztę w podjazd pod domem, w gliniane koleiny. Problem z tymi słupkami jest taki, że w kilku przypadkach wystają mocno ponad ziemię i beton dlatego musi być mocny, oczywiście zbrojony. Konie będą napierać i nie chce żeby mi chodziły po okolicy ze swoim domkiem na głowie. Pomocnik, który poprzedniego wieczora upewniał się, czy pracy mam na trzy dni przynajmniej i umówił się, że będzie w tym dniu do godziny dziewiętnastej, przewiózł kilkanaście taczek ziemi na przyszły plac zabaw dla dzieci i otrzymał pilny telefon, że musi być o siedemnastej w Krakowie. Okazało się także, że właściwie to ma czas dopiero po Świętach.  Szybciutko wskoczył w miastowe ciuszki i wypachnił się tak, że musiałam wietrzyć do wieczora. Dzisiaj zobaczyłam jego bluzę roboczą na słupie. W piwnicy mamy już dwie pary buciorów i śmierdzące portki, więc bluza do kompletu pasuje jak ulał.
Jadąc do przedszkola minęłam dziwnie stojący samochód a potem Panią z kanisterkiem, zabrałam ją pod dom i przelałam trochę benzyny z kanistra z jeepa. Wszystko to w ogromnym pędzie, bo musiałam zdążyć po Zosię. Pani, pogodzona z perspektywą godzinnego spaceru do najbliższej stacji, była zdumiona moim zachowaniem, a gdy polałam jej rękę, powiedziała – proszę uważać, teraz bardzo drogo.
Gdy widzę, że ktoś ma problem, i mogę mu pomóc w banalny sposób, to po prosu to robię. Zawsze wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji.

Środa, beton poranny
Pomiędzy tym faktem, że Ania poszła już spać z powrotem, a Zosia jeszcze nie wstała popędziłam do betonowanego wczoraj słupka. Nie podobał mi się. Wydłubałam go na taczki. Potem chciałam zadzwonić do betoniarni, ale odłożyłam telefon. Dzisiaj prawię już nie mówię, coś siedzi mi w gardle i nie jest to tygodniowa balanga, jak niektórym mogłoby się po moich pieniach wydawać.
Odłożyłam telefon, bo jak baba dzwoni i chce gadać o betonie to już jest źle, ale jak jest jeszcze w dodatku niepełnosprawna, to już żadnego dobrego finału to nie wróży.
                                w czasie gdy ja pracowałam ....
                                 zwierzaki usiłowały mi pokazać, że są fajniejsze rzeczy do roboty
 
Potem niechcący nakarmiłam Anię zupą ognistą, nie protestowała tylko robiła przerwy na picie. Nie kupuję jej gotowców, w których zresztą ku mojej uciesze znaleziono ostatnio zbyt dużo rzeczy nie jadalnych dla niemowląt, jakiś ścięgien i żyłek, o czym podobno nawet informowali na opakowaniu, a dokładnie, że jedzonko dla bobaska zawiera mięso mechanicznie oddzielane od kości.
Wracając do zupy, robię dla wszystkich jarzynową, Ani odlewam bez przypraw i miksuję. Tyle, że tym razem zmiksowałam jej trochę pieprzu i ziele angielskie. Jest prawie jedenasta wieczorem i śpi spokojnie, to informacja dla nerwowych mam.
K  wrócił z pracy, ja zrobiłam przejście dla koni z małego na duże pastwisko. Mam nadzieję, że nie zwieją w nocy. Potem poszliśmy do nich na wycieczkę całą rodziną. 
 
                                 ania pokazuje, że za dużo chodziła

i jeszcze świat widziany oczami Zosi, dwa słońca, jedno jest zapasowe,
leci ptakosamolot (mieszkamy blisko Balic), idzie Zosia, przed nią
Beza i kotokoń, motylki wiadomo wszędzie się wcisną,
a nad tym wszystkim  fruwa dobry duch.