Pewnego dnia z Zosią pojechałyśmy do dolinki Kobylańskiej,
blisko nas, blisko Krakowa i co najważniejsze po sezonie. Czyli było
pusto i cicho, zupełnie inaczej niż gdy przewalają sie tutaj tłumy
krakowian z brzuchami wypełnionymi niedzielnym śniadaniem.
Nie byłam tu od dzieciństwa, od czasu kiedy z rodzicami po niedzielnym śniadaniu....
Wejścia do doliny strzegą stare stodoły na skalnych fundamentach,
tu i tam spostrzec można fantazyjny ganek lub inne drewniane cudeńko.
Ale oto i sama Pani Dolina otwiera swoje bramy,
w słońcu jest ciepło, ale w cieniu jakby od wieków trwa chłód skamieniały.
Zosia na pierwszej zdobytej skale, z tyłu krzyżyk na pamiątkę śmierci
jakiegoś wspinacza, lub pani wspinacz, jak podkreśliła mała kobietka.
Takie czasy , że szescioletnie dziewczynki upominaja się o równouprawnienie
nawet w sprawie nagłej, acz romantycznej śmierci.
Żaden krzyż Zosi nie powstrzymał przed wspinaczką na jedną z
wyższych skał, wiadomo, że nie mogłam puścić jej samej.
Widok zrekompensował wszelkie przydrożne trudności.
Z powrotem na ziemi i ziemskie jabłka w nagrodę.
W drodze powrotnej chatynka lepiona ręcznie z czynną, zewnętrzną
wygódką po prawej (uprzedzając domysły nie sprawdzałam, tylko
wychynął z niej pan zapinający spodnie.
Do zobaczenia w następnej dolince :)
Boziu, ileż razy ...
OdpowiedzUsuńJako dziecko i z dzieckiem za rękę.
Spodziewałam się, że wyda Ci się znajoma. Musisz tęsknić, ja uciekałam i wracałam jak bumerang.
UsuńTy pójdziesz górą, a ja doliną ... ależ widoki z góry, i z dołu, i jeszcze takie chatynki się uchowały; pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńSama się dziwię tym chatynkom, ale mogą zniknąć w każdej chwili. Pamiętam jeszcze w centrum Krakowa takie ostańce, a moja mama to nawet kozę, po mleko do której chodziła, pamięta. A działo się to w odległości 15 spaceru od rynku głównego. Ł
UsuńPiękno w czystej postaci. Dziękuję:-)))
OdpowiedzUsuńTeż znam doline Kobylańską. Miałam okazje zachwycić się nią kilka dobrych lat temu, odbywając w tamtych okolicach długą wycieczkę rowerową. Było przepięknie! Pachniało jesiennymi liśćmi i wilgotną trawą...Do dzisiaj pamiętam też ten pęd powietrza w uszach, gdy gnałam z górki i te ogromne skały mijane po drodze. A człowiek taki maleńki...Jak zwykle w zetknięciu z prawdziwą wielkością i pięknem.
OdpowiedzUsuńPozdrawia maleńka Ola i zaprasza do siebie na bloga, który też dopiero raczkuje!
Dziękuję bardzo za wycieczkę. Już prawie zapomniałam, jak tam ślicznie. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńAsiu,
OdpowiedzUsuńto się cieszę
Olga,
jak widzisz,dalej pięknie, dzieci to niezły pretekst, żeby samemu znów coś zobaczyć
Owco Rogata,
postaram się wycieczkować częściej, a jeśli uda mi się wskrzesić jakieś zapomniane obrazy, będę szczęśliwa.
Macie Wy prawdziwe szczęście mieszkać w zupełnie niezwykłym zakątku Polski! :D Ciumy dla Zosi i ukłony dla Męża!
OdpowiedzUsuńPzdr.
ojoj ale wspomnienia....mieszkałem długie parę lat w Będkowicach więc widoki dla mnie znajome...ile kilometrów brzegami dolinek i po wierchucce.Pozdrawiam Przed stawami a za tym pseudo zamkiem ;-) jest fajna skała z niezłą jaskinią. i jeszcze jedno nad źródłem Będkówki jest jaskinia łatwo można wleźć i na końcu jest komora i na poziomie podłogi jest dziura na człowieka można sie przeczołgać do następnej komory . Aha W Brandysówce w Będkowskiej współwłaścicielka hoduje hucuły
OdpowiedzUsuń